piątek, 24 maja 2019

Akademicka służba zdrowia, do której trzeba mieć zdrowie

Tuż przed świętami wielkanocnymi, gdy akurat nie było mnie już w pracy i miałam wrócić dopiero po przerwie świątecznej, dowiedziałam się, że mam pilnie zrobić badania okresowe. Bo jak nie, to rektor obiecał zwalniać niesubordynowanych pracowników! Lekko zdziwiona, odbierając skierowania już po Wielkanocy, spytałam, czemu tak na ostatnią chwilę. - A, bo dziekanat też nam o tym powiedział w ostatniej chwili.

Cóż, super; jak zwykle komunikacja na uniwersytecie gra i buczy. Podreptałam do przychodni i umówiłam się na dość odległy termin, bo miła pani w rejestracji postanowiła wyznaczyć mi jeden dzień na wszystkie badania, żebym nie musiała latać w tę i we w tę.

Badania miały obejmować wizytę u pielęgniarki, u okulisty, u laryngologa oraz u lekarza orzecznika.

Pielęgniarka spytała mnie między innymi, czy moja waga i wzrost się trzymają. Nie, do jasnej Anielki, w kwiecie wieku po prostu rosnę jak najęta... Nie zmierzyła mi ani ciśnienia, ani tętna, tylko wydrukowała ze sztancy to, co zmierzyli lat temu bodaj dwanaście, albo może przy jakichś poprzednich badaniach - nie pomnę.

Okulistka:
- ...Czyli prawie oko niedowidzi?
- Nie, jest zupełnie ślepe.
- Proszę przejść do gabinetu... Proszę popatrzeć tutaj, na tablicę, nie nie, w okularach, nie nie, prawym okiem!
- Proszę pani, na to oko nie widzę, to jest proteza!
- ...Aha. Dobrze. [...] Teraz proszę tu do aparatu. Zobaczę sobie, czy wszystko w porządku.
I gdzie mi świeci? No, oczywiście w prawe oko!
Poczułam się nieco jak w podstawówce w czasach PRLu, gdy nie miałam jeszcze eleganckiej protezy, a higienistka sadystka periodycznie upokarzała mnie przy całej klasie, każąc czytać tablice optyczne za pomocą czegoś, co nawet dla skrajnego idioty wyglądało jak totalnie niedziałająca gałka oczna. - "Nie widzisz? Ale naprawdę nie widzisz? I tego też nie?" - Pastwiła się tak kilkakrotnie, póki moja matka nie poszła do szkoły i nie zrobiła karczemnej awantury.

Okulistka uniwersytecka była jednak milsza. Spytała nawet, czy nie potrzebuję zaświadczenia na dofinansowanie okularów.
- Nie, dziękuję pani bardzo - odpowiedziałam uprzejmie. - Jesienią wymieniałam wszystkie trzy pary okularów i otrzymałam dofinansowanie.
Dobra kobieto, myślę przy tym sobie, noszę okulary tak specjalistyczne, że większość firm optycznych nie chce dla mnie robić szkieł, a są tak kosztowne, że chyba powinnam uważać za szczęście, że widzę tylko na jedno oko, bo dawno bym zbankrutowała... I to ciągle używając tych samych oprawek, by zaoszczędzić. Te trzy stówy od uniwersytetu nie starczyłyby na nic, więc musiałam składać specjalny wniosek do Biura Spraw Socjalnych...

Potem nadeszła kolej na laryngologa - i zaczęła się kołomyja. Okazało się, że kilku panów jest porządnie spóźnionych, bo robili badania w innych punktach miasta; poza tym po parę osób zapisanych jest na tę samą godzinę... A gdy ujrzałam panią laryngolog, zaraz odżyły wspomnienia. Pamiętałam ją z roku 2007, gdy robiłam badania przy przyjęciu do pracy. Już wówczas sprawiała wrażenie, że zasługuje na godziwy odpoczynek na emeryturze. A tu niespodzianka, spotykam ją po dwunastu latach!

Weszłam do gabinetu oczywiście z potężnym opóźnieniem.
- Ile lat pracuje pani głosem?
- Od 2007... Ale w sumie już jako doktorantka... Więc od 2002.
- No to ile lat?
- Od 2002!
- Ale pytam, ile lat, a nie od którego roku! To pani ma liczyć, ja nie mam czasu!

...O święci pańscy...!

Badanie słuchu polegało na tym, że miałam zatykać kolejno uszy małym palcem i powtarzać, co pani doktor mówiła szeptem za moimi plecami. Następnie wpisała mi w papiery, że słyszę szept z odległości sześciu metrów, choć pokój miał może ze cztery...

Potem już została tylko orzeczniczka. Kwitłam pod jej gabinetem dobre dwadzieścia minut. Gdy zaś wyszła poprzednia pacjentka, a weszłam ja, na dzień dobry dostałam solidny ochrzan, że "jesteśmy po czasie i ona mnie nie przyjmie, i w ogóle co to jest, i blablablablabla..." - Nie powiem, nieco się wkurzyłam. Zapytałam ją, co ja niby jestem temu winna, skoro jest chaos z godzinami i przyjęciami, i czy ona myśli, że ja sobie siedziałam na zewnątrz budynku i lulki paliłam.

W końcu mnie przyjęła i okazała się nawet miła, chociaż wzdychała między wierszami, jak to dobrze, że za kilka miesięcy stąd odchodzi. Ja też byłam miła, mówiłam jej, że nie dziwię się, że jest sfrustrowana i na koniec życzyłam spokojnego dnia.

Spędziłam w przychodni dwie i pół godziny. Głównie na czekaniu. Aha: i już chyba wiem, czemu tam nie chodzę, gdy mam naprawdę problemy ze zdrowiem.

A gdyby interesowało Was, jak funkcjonuje wykładowca (i naukowiec), który źle widzi, to proponuję następującą scenkę:

Wielka sala wykładowa, zawierająca garstkę studentów, bo kto by tam przejmował się wykładem z historii Hiszpanii. Siedzę na podwyższeniu starożytnej katedry, wyciągam malutki tablet z notatkami i zagajam wesoło:
- Proszę państwa, ja wiem, jak ważny jest kontakt wzrokowy ze słuchaczami, ale niestety padł mi duży tablet, a chcę jednak coś widzieć z tych notatek, więc muszę teraz zmienić okulary do dali na te do czytania!... :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz