piątek, 20 grudnia 2019

Za co nie lubię Poczty Polskiej

Lwią część książek potrzebnych mężowi i mi do pracy naukowej - właściwie nieomal wszystkie - zamawiamy za granicą. Czasem nie tylko z tak "domyślnych" lokalizacji jak Zjednoczone Królestwo czy Stany Zjednoczone, ale np. z Australii, Chile, a nawet bywa, że z Indii. Czasem nie możemy przebierać w ofertach jak w ulęgałkach - jeśli jakaś rzadka książka pojawi się w sprzedaży, bierzemy w ciemno.

Kilka lat temu - gdy jeszcze byłam sama, a w dodatku uziemiona w domu po ciężkich operacjach ortopedycznych i wdzięczna za nieocenioną pomoc rodziny i przyjaciół - zdarzyło się, że w ciągu jednego roku zginęło mi na poczcie pięć czy sześć paczek zagranicznych, a któraś wróciła do adresata z adnotacją, że nie zrealizowałam awizo, którego nikt w życiu nie widział na oczy. Straciłam mnóstwo pieniędzy i nerwów, niektórych zakupów już nie udało się powtórzyć - w tym bardzo cennej dla mnie książki wspomnieniowej, napisanej przez chilijskiego lekarza, który w latach 50. XX wieku pracował na Wyspie Wielkanocnej. Po tej bolesnej nauczce zaczęłam zamawiać książki z dostawą na uniwersytet. Przesyłki dochodziły bez problemu i odetchnęłam z ulgą.

We wrześniu tego roku książka chilijskiego lekarza "wypłynęła" na nowo - po siedmiu latach. Do tej pory bez kłopotu znajdowałam jej angielskie tłumaczenie, ale chciałam oczywiście oryginał. Moja radość była wielka. Pomyślałam, że skoro muszę kupić tę publikację w Chile, sprawdzę, czy wystawiająca ją księgarnia nie ma jeszcze jakichś ciekawych książek o Wyspie Wielkanocnej, żeby jakoś lepiej wykorzystać wysyłkę z tak dalekich stron. Miała - a jakże! Istne perełki, rzeczy cenne i ciekawe. Zamknęłam oczy i zamówiłam jedenaście pozycji, za które trzeba było słono zapłacić.

Paczka wyszła z dużym opóźnieniem, gdyż w Chile trwają zamieszki społeczno-polityczne. Przesłałam księgarzom jak najlepsze życzenia, by sytuacja uległa uspokojeniu. Ponieważ przesyłkę można było śledzić zarówno na stronie internetowej poczty chilijskiej, jak i polskiej, co jakiś czas sprawdzałam jej status. Jestem w tym roku na urlopie naukowym, ale zapowiedziałam sekretarce, żeby absolutnie nie dźwigała paczki z kancelarii do instytutu, tylko dała mi znać, gdy przybędzie, to sobie po nią przyjadę. Równolegle dzwoniłam co jakiś czas do kancelarii, pytając, czy nic dla mnie nie ma, zwłaszcza, że elektroniczny status paczki od dłuższego czasu trwał na "wysłana do kraju przeznaczenia" i sądziłam, że nic dalej o niej nie napiszą.

Wczoraj coś mnie tknęło, weszłam na stronę Poczty Polskiej i jeszcze raz podałam numer przesyłki. "Wystawiono awizo - 4 grudnia. Paczka do odbioru w placówce. Wystawiono powtórne awizo - 12 grudnia. Paczka do odbioru w placówce". Był 19 grudnia i zjeżył mi się włos. Zadzwoniłam do kancelarii - żadne awizo nie przyszło. "Aa, to pewnie już dziś to odesłali!" - zawołała urzędniczka. Do sekretariatu dodzwonić się nie mogłam. Stwierdziłam, że muszę w te pędy jechać na Pocztę Główną, choć coś mówiło mi, że to już musztarda po obiedzie, choćby dlatego, że nie zdążę przed dwunastą w południe, porą, która wydawała mi się złowieszczo magiczna.

Z domu wypadłam na skraju histerii; mąż nie wiedział, jak mnie pocieszać. Wizja paczki odesłanej do ogarniętego niepokojem Chile, zagubionej, straconej, w ostateczności wysyłanej do mnie ponownie za kolejną kwotę ciężką do przełknięcia, odbierała mi resztki opanowania. Po drodze dodzwoniłam się do sekretariatu - tam też żadne awizo nie nadeszło, za to w mojej skrytce czekała na mnie kolejna książka.

Na poczcie odczekałam swoje w blisko trzydziestoosobowym ogonku. Do okienka podeszłam z drżeniem, pokazując numer paczki i dowód osobisty - ale miła urzędniczka uspokoiła mnie, że paczka jest, upewniła, że odbieram ją dosłownie w ostatniej chwili i zdziwiła się, że przesyłka nie trafiła do kancelarii uniwersytetu, skoro z adresem wszystko było w porządku. Już nawet nie miałam siły na kąśliwości, zwłaszcza, że kobieta nie była niczemu winna. Po drodze do domu zahaczyłam jeszcze o mój instytut, by odebrać kolejną cenną książkę, której udało się dotrzeć cało.

Nieszczęsna chilijska paczka ważyła niespełna cztery kilo. Nie był to jakiś dramatycznie wielki i ciężki wór ani nieporęczne pudło. Zmieściłam ją w malutkim plecaku. Tymczasem komuś nie chciało się zabrać jej wraz z innymi przesyłkami i odstawić na miejsce. Ba; nie chciało się nawet uczciwie dostarczyć cholernego awizo, które nic nie waży. Gdybym przez przypadek nie zajrzała na stronę poczty, nie zobaczyłabym moich drogocennych książek na oczy, a jeśli nawet, to nieprędko.

I znowu straciłam zaufanie do instytucji, która powinna być bez skazy. W jaki sposób mogę więc bezpiecznie sprowadzać książki?...