sobota, 23 lutego 2019

Gdzie się podziewa tamten entuzjazm?

- Bardzo panią przepraszamy za zamieszanie, przyszło więcej osób, niż się zapisało... Ale wpuścimy wszystkich!

W drzwiach tłum. Uczniowie wchodzą pojedynczo, wskakują na ustawione pod ścianą ławki i po nich wędrują w głąb sali, by znaleźć sobie wolne miejsce. Jestem w warszawskim Liceum Dwujęzycznym im. Mikołaja Kopernika, w którym młodzież co roku organizuje tak zwane Kopernikalia: tydzień wykładów, warsztatów, spotkań z - jak to sami mówią - ciekawymi ludźmi.

Zostałam zaproszona już drugi rok z rzędu. Odnalazła mnie swego czasu moja bardzo dawna studentka, która teraz uczy w tej szkole. Pamiętając, że specjalizuję się w historii Hiszpanii, spytała, czy nie opowiedziałabym o dążeniach separatystycznych Katalonii - to był temat akurat bardzo na czasie. Zrazu byłam dość niechętna: Katalonia interesuje mnie raczej pobocznie, nie wiedziałam też, jak przyjmą mnie nastolatkowie. Czy rzeczywiście będą zainteresowani, czy znajdę z nimi wspólny język. Ale zgodziłam się przyjść, choć mocno nie miałam ochoty.

Jakże źle oceniłam sytuację! Spotkanie było wspaniałe. Uczniowie, doskonale zorganizowani, ustawili kolegę na czatach; ten przejął mnie u wejścia do szkoły i przeprowadził przez jej labiryntowe korytarze (liceum mieści się w zabytkowym gmachu), zabawiając dowcipną rozmową na poły po polsku, na poły po hiszpańsku. W sali przygotowana była woda i słodki poczęstunek. Po wysłuchanym z zaciekawieniem wykładzie - i pytaniach z pełnej sali! - dostałam w podarunku list z podziękowaniami i kubek z emblematem szkoły.

W tym roku było podobnie - ale zaproponowałam inny temat, znacznie bliższy mojemu naukowemu sercu: Wyspa Wielkanocna. Frekwencja na moim wystąpieniu chyba pobiła rekord. Po wykładzie otoczył mnie wianuszek uczniów, którzy nie chcieli mnie wypuścić, póki nie opowiem im jeszcze więcej. Wiele osób dziękowało mi z zachwytem, podkreślając, jakie cenne są dla nich informacje, które im przekazałam. Przymiotnik "cenne" odbijał się coraz to nowym echem od ścian szkoły. Dziewczyny zaproponowały, żebym poczęstowała się ciastem w szkolnej kafejce: "Wprawdzie zbieramy na dom dziecka, ale możemy załatwić, żeby pani dostała za darmo!". Oczywiście wpłaciłam skromny datek za kawałek jednego z ciast, które nosiły adekwatne do okazji i zabawne nazwy: "Kosmiczny Pył", "Kosmiczne Resztki"... - i kontynuowałam rozmowę z jedną z najbardziej zaciekawionych uczennic. Młodzież dziękowała mi - a ja im, że są tak bardzo zainteresowani czymś, o czym ja tak bardzo chcę uczyć. Przy okazji poznałam panią dyrektor szkoły, młodą osobę, która wyjawiła mi, że Kopernikalia organizowane są przez uczniów, a nie nauczycieli. Chapeau bas! Na odchodnym usłyszałam, jak młodzi ludzie informowali swoją panią dyrektor, że już zdecydowali, na co pójdą pieniądze ze sprzedaży ciast, i że chcą zabrać dzieciaki z domu dziecka na wycieczkę.

Takie chwile sprawiają, że wspominam moją własną, wspaniałą szkołę średnią - I Społeczne Liceum Ogólnokształcące, popularnie zwane "Bednarską" - i nabieram nostalgicznej ochoty, by zacząć uczyć w takiej właśnie szkole.

Ale istnieje również druga strona medalu, ta ciemniejsza. Z mojej codziennej perspektywy obserwuję z rosnącą frustracją, jak po kilku latach ten młodzieńczy entuzjazm, to zaangażowanie, ta - jak powiedzieliby Hiszpanie - ilusión, czyli radość, ekscytacja, pragnienie, oczekiwanie, zapał... - i ta energia gdzieś się rozwiewają. Gdzieś giną. U studentów obserwuję je już bardzo rzadko.

Uczę na uniwersytecie od siedemnastu lat. To dużo czy mało? Wystarczająco, by zaobserwować zmieniającą się niekorzystnie rzeczywistość. I wystarczająco, by trochę się zmęczyć i nieco rozczarować. Bardzo lubię swoją pracę, ale traktuję ją szalenie poważnie - i siebie w niej także - a to powoduje, że momentami spala mnie żal i frustracja. Na przykład z tego powodu, że kolejne roczniki studentów są coraz bardziej obojętne na studiowanie, coraz luźniej związane z tematyką, którą im oferujemy. I - poniekąd - coraz mniej dojrzałe...

Zaczął się nowy semestr. Miał ruszyć przedmiot, który dedykuję studentom najwyższego stopnia, czyli doktorantom: "Europejczycy w wyprawach do Nowego Świata". Zdaję sobie sprawę, że temat jest niszowy i nigdy nie budził zbyt wielkiego odzewu, szczególnie w sytuacji, gdy dla studentów często podstawowym kryterium wyboru zajęć fakultatywnych jest godzina, o której się one odbywają. Zapisało się pięć osób; cztery widniały na liście już od dawna, jedna - z II roku prawa - bardzo chciała dołączyć.

Na pierwsze zajęcia przyszła tylko ona. Wieczorem napisałam niezwykle uprzejmy mail do pozostałej czwórki, z pytaniem, czy nadal są zainteresowani uczestnictwem (w domyśle: bo jeśli nie, to grupę będzie trzeba rozwiązać). Odpowiedziała mi jedna osoba. W sposób bardzo znamienny. Oznajmiła mianowicie, że zapisała się na mój przedmiot "przypadkiem", gdyż jest na erasmusie i "myślała, że musi sobie podpiąć jakiś przedmiot". Odpisałam jej - nie bez złośliwości - że ja nie prowadzę "jakiegoś" przedmiotu, tylko bardzo konkretny, i żeby następnym razem była rozważniejsza przy doborze zajęć, na jakie się zapisuje.

Jednym z aspektów bardzo złożonego problemu, jaki dostrzegam w dziedzinie szeroko pojętej nauki i edukacji, jest fakt, że wielu studentów w ogóle nie widzi w nas, wykładowcach, takiego samego człowieka jak oni. Przychodzą ze szkolnym przyzwyczajeniem, że nauczyciel czy profesor to przeciwnik z drugiej strony barykady, ktoś, kto ma ich zgnębić, kogo trzeba przechytrzyć albo olać. Nie rozumieją, że jesteśmy dla nich; jesteśmy i pracujemy po to by ich nauczyć - i to czegoś, co teoretycznie wybrali sobie sami!

Ale czy rzeczywiście? Odkąd zniesiono obowiązek egzaminowania kandydatów na studia, zgłaszają się do nas osoby, które wnoszą wpisowe nawet na dwadzieścia kilka kierunków. Czyli - kompletnie nie wiedzą, co chcą w życiu robić. I sprawiają zatrważające wrażenie, że jest im wszystko jedno.

Nieraz zastanawiam się, co jest przyczyną tego stanu rzeczy. Ale nie ma jednej przyczyny. Problem zaczyna się już na poziomie szkoły podstawowej: źle opłacani, przemęczeni, wypaleni i zobojętniali nauczyciele, którzy nieraz wykonują swój zawód z przymusu, a nie z poczucia misji. Ten sam robal toczy wielu uczących na wyższych poziomach edukacji. Nadto, nie każde liceum jest przysłowiowymi Kopernikiem czy Bednarską. Reformy szkolnictwa nieraz bardziej szkodzą niż pomagają. Więc uczniowie en masse nie lubią się uczyć. I nieraz nie potrafią. Nie są też zachęcani do kreatywnego myślenia. Czasem nikt nie zada sobie trudu, by odnaleźć w nich i wzmacniać ich prawdziwe talenty i pasje - takie, które rokują nadzieje na produktywne, szczęśliwe życie. Bywa, że uczniowie i studenci nie są traktowani poważnie, więc odpowiadają tym samym. W zamian za to społeczeństwo szybko wpaja im postawę roszczeniową i przymus: musisz skończyć szkołę (to jasne), musisz być we wszystkim dobry, musisz mieć zylion zajęć dodatkowych, musisz iść na studia, musisz zrobić dyplom, musisz mieć świetnie płatną pracę. Najlepiej od razu. Musisz być lepszy, sprytniejszy, szybszy od innych. Musisz, musisz, musisz. A życie pod przymusem traci blask. Z ręką na sercu: kto przeczytał wszystkie lektury szkolne, które musiał przeczytać? Tak, ja też nie!!

Jedynie drasnęłam powierzchnię problemu, brudnopisowo nakreśliłam jego zręby. Ale myślę o nim tak długo i intensywnie, że na pewno nieraz jeszcze do niego na tych łamach powrócę.

PS Oczywiście nie mówię tu o postawie wszystkich uczniów / studentów / doktorantów; wielu jest zupełnie innych, zaangażowanych i pełnych szacunku - ale tego typu rozważania muszą zakładać pewien stopień ogólności.