piątek, 13 kwietnia 2018

Podróż w głąb człowieczeństwa

Jak głosi legenda rodzinna, czytania nauczyłam się sama, zanim skończyłam pięć lat. Kazałam sobie w kółko czytać te same książeczki, pisać literki, aż pewnego dnia weszłam do kuchni i przyprawiłam moją matkę o stan przedzawałowy, gdy na widok gazety powiedziałam: "Życie Warszawy", a poproszona, zaczęłam czytać dalej. Odtąd praktycznie nie rozstawałam się z książkami, a rok później odkryłam na dodatek zgubną przyjemność czytania przy jedzeniu. Nikt nie musiał mnie do lektury zaganiać; raczej mnie odganiano - sic! - ze względu na słaby wzrok. Bezskutecznie.

Wiele lat później, w epoce wczesnouniwersyteckiej, gdy studiowałam akurat na pierwszym z moich dwóch kierunków, który mnie mocno rozczarował, poczułam, że lasuje mi się mózg z uwagi na niskie wymogi akademickie - i zanim poszłam na drugi kierunek studiów, z którym związana jestem do dziś, ino z drugiej strony katedry, rozpaczliwie chciałam zająć umysł czymś inspirującym. Trafiłam wtedy na pewną serię książek popularnonaukowych i zaczęłam się zaczytywać głównie w szeroko pojętej biologii - ewolucja, genetyka, prehistoria i biologia człowieka, neurologia... Fascynacja ta została mi do dziś. Przy takich książkach odpoczywam. Przy powieściach nie umiem.

Ostatnio trafiła do moich rąk książka z gatunku tych, jakie lubię szczególnie. Popularnonaukowa właśnie, ale nie "bezosobowa". Napisana przez naukowca, który nie ukrywa się za opowiadaną historią, ale jest zarówno narratorem z krwi i kości, jak i bohaterem, czynnie biorącym udział w akcji. Książka, która trzyma w napięciu niczym film sensacyjny albo kryminał. A przede wszystkim jest to książka o neurologii - a konkretnie o badaniach nad świadomością.

Czytałam ją w biegu, przy śniadaniu, w tramwaju, między zajęciami ze studentami, we wszelakich przerwach, w nocy - zamiast spać, i gdyby nie zaplanowany wyjazd, przeczytałabym ją w dwa dni, choć miałam te dni naprawdę mocno zajęte kompletnie innymi sprawami. Chyba o czymś to świadczy...

Ale do rzeczy. Kojarzycie zapewne - oby na odległość! - dziwny stan zawieszenia, w jakim żyją ludzie po ciężkich wypadkach czy urazach głowy, zwany stanem wegetatywnym; pejoratywnie mówiło się o takich pacjentach, że są jak warzywo. Są to osoby, które nieraz mogą nawet wyglądać na przytomne, ale w ogóle nie reagują na bodźce zewnętrzne albo ich reakcje są niespójne; nie można się z nimi komunikować. Zazwyczaj już nie zdrowieją. Tragiczna to sytuacja i ludzie postronni zwykle z politowaniem patrzą na zrozpaczonych członków rodziny takiego pacjenta, którzy utrzymują, że ich ciężko chorzy bliscy są mimo wszystko świadomi, a zatem należy z nimi rozmawiać, otaczać ich czułością, czytać im gazety i pilnować się, aby nie powiedzieć przy nich czegoś negatywnego na temat rokowań w ich chorobie.

...Właśnie. Rozważaniom na temat stanu wegetatywnego od dawna towarzyszył pewien niepokój związany z daleko posuniętą niepewnością co do tego, czy tzw, nieresponsywni pacjenci rzeczywiście nic nie słyszą i nie czują. Wiadomo było, że nieliczni z tego stanu jednak wychodzą. Lecz przez długie lata nie istniały odpowiednie narzędzia, które pozwoliłyby zbadać, jak jest naprawdę w danym przypadku, nie mówiąc już o próbach komunikacji z taką osobą. Można więc było opierać się głównie na zupełnie nienaukowych przeczuciach, trącących myśleniem życzeniowym.

I tu wkracza na scenę Adrian Owen, brytyjski neuronaukowiec, pionier badań nad stanem świadomości ludzi pogrążonych - jak to nazywa - w "szarej strefie", czyli właśnie w stanie nazywanym wegetatywnym. Pozwólmy mu przemówić własnymi słowami:

Minęła już niemal godzina, odkąd zacząłem przyglądać się Amy, kiedy nareszcie się poruszyła. Gdy dotarłem do małego kanadyjskiego szpitala nieopodal Niagary, Amy była pogrążona we śnie Nie było co jej budzić, zresztą wydawało mi się to nawet trochę niekulturalne. Wiedziałem też, że nie ma większego sensu diagnozować pacjenta w stanie wegetatywnym, gdy ten jest na wpół śpiący. 

Właściwie to, co zrobiła Amy, trudno było nazwać poruszeniem. Jej oczy gwałtownie się otworzyły, głowa podniosła się znad poduszki. Pozostała w tej pozycji, zastygła w bezruchu, wodząc wzrokiem po suficie bez jednego mrugnięcia. Miała krotko obcięte, gęste czarne włosy, tak starannie uczesane, jak gdyby ktoś dopiero skończył je układać. Czy za tym nagłym zrywem nie stało nic poza automatycznym wzbudzeniem obwodów neuronalnych w mózgu? 
Poszukałem jej wzroku, ale napotkałem tylko pustkę. Tę samą bezdenną otchłań, którą widywałem u niezliczonych pacjentów uznawanych, jak Amy, za „przytomnych, ale nieświadomych”. […] 

Do pokoju zajrzało przelotnie dwóch lekarzy.
- Co pan o tym sądzi? - zapytał mnie starszy.
- Bez rezonansu niczego nie mogę stwierdzić – odparłem.
- Ja tam nie lubię zakładów, ale obstawiam stan wegetatywny! - rzucił żartobliwie, wręcz wesoło. 

Nie odpowiedziałem. 

Zwrócili się wtedy do rodziców dziewczyny, Billa i Agnes, siedzących cierpliwie z boku podczas moich oględzin. Była to elegancka para niespełna pięćdziesięciolatków, wyraźnie wykończonych całą sytuacją. Agnes kurczowo ściskała ręką Billa, gdy lekarze wyjaśniali obojgu, że Amy nie rozumie, co się do niej mówi, nie ma wspomnień, myśli ani uczuć, nie jest zdolna doznawać przyjemności ani bólu. Taktownie przypomnieli też, że dziewczyna będzie wymagała całodobowej opieki do końca życia. Następnie dodali, że skoro córka nie wydała wcześniej żadnych dyspozycji wykluczających odłączenie jej od aparatury podtrzymującej życie, być może właśnie oni, rodzice, powinni podjąć tę decyzję i pozwolić jej odejść. Czy ostatecznie nie tego właśnie chciałaby sama Amy? 

Bill i Agnes nie byli na to gotowi. Podpisali zgodę na poddanie Amy badaniu rezonansem magnetycznym w poszukiwania oznak, że jakaś cząstka ich ukochanej córki jest nadal świadoma. Dziewczyna została przewieziona karetką do Western University w kanadyjskim mieście London w prowincji Ontario, gdzie prowadzę laboratorium specjalizujące się w ocenie stanu pacjentów z ciężkimi urazami mózgu lub zmagających się ze spustoszeniem, jakie sieją zmiany zwyrodnieniowe układu nerwowego […] 

Kiedy pięć dni później ponownie znalazłem się w pokoju Amy, przy jej łóżku znów zastałem Billa i Agnes. Czułem na sobie ich pełne wyczekiwania spojrzenia. Milczałem przez chwilę, po czym wziąłem głęboki oddech i przekazałem wiadomość, na którą w duchu wzbraniali sobie mieć nadzieję: 
- Rezonans wykazał, że Amy nie jest w stanie wegetatywnym. Ze wszystkiego doskonale zdaje sobie sprawę.

A. Owen, "Prolog" [w:] Mózg. Granica życia i śmierci

tłum. Izabela Zwiech
wyd. Feeria Science, Łódź 2018
ss. 11-13


Warto dodać, że diagnoza została wzięta na poważnie. Personel medyczny, opiekujący się Amy, zaczął traktować ją jak osobę w pełni przytomną i świadomą, zawiadamiając o najmniejszej nawet procedurze, jakiej miała zostać poddana. Dziewczyna spędzała weekendy w domu, zabierano ją do kina i urządzano dla niej przyjęcia urodzinowe...

Nie, to nie jest bajka. To opowieść rzetelnego, wnikliwego naukowca, który przez lata żmudnych doświadczeń i błyskotliwych testów doszedł do tego, jak sprawdzić, czy badani przezeń pacjenci są świadomi, a nawet - jak się z nimi porozumieć. Historie tych ludzi - i zmagań naukowców - są zarówno poruszające jak i porywające. Autor przeplata je wątkami prywatnymi, ukazując nam nie tylko drogę swej kariery, ale i meandry życia osobistego, które wywierały wpływ na jego rozwój zawodowy. Owen jawi się nam jako człowiek otwarty, autentyczny i refleksyjny, obdarzony dużym poczuciem odpowiedzialności i - nie bójmy się tego słowa - misji. Zawiłości neuronauki wyjaśnia bardzo zręcznie, ilustrując przykładami łatwymi do wyobrażenia sobie przez zdrowego laika - takiego, któremu większość opisywanych sytuacji nie mieści się po prostu w głowie. Naukowiec kreśli też plany na przyszłość, wytyczając możliwe drogi rozwoju i zastosowania rozwijanych metod badawczych i technik komunikacyjnych, umożliwiających kontakt z osobami z "szarej strefy", co w niektórych przypadkach może nawet pomóc - i pomaga! - przywrócić takich ludzi do czynnego życia. I to nawet po wielu latach od tragedii, jaka zdruzgotała ich świat.

Przy okazji warto wspomnieć, że polskie wydanie książki zostało bardzo dobrze przetłumaczone i zredagowane - zawsze zwracam na to uwagę, gdyż sama jestem tłumaczem oraz redaktorem, więc zdaję sobie sprawę, jakie to ważne.

I na koniec - dla kogo jest ta książka? Nie sądźcie, że tylko dla studentów medycyny, psychologów czy wszelkiej maści specjalistów "od głowy". Ona jest dla wszystkich, którzy mają serce - i interesują się naturą naszej świadomości oraz kontaktem z drugim człowiekiem. Nawet, jeśli ten kontakt jest nad wyraz utrudniony.

Ach. Czy wspominałam, że - w celu wykrycia drzemiącej w bezwładnym ciele świadomości - Owen między innymi puszczał swoim pacjentom film Hitchcocka?

Więcej nic nie powiem. Po prostu to przeczytajcie.