niedziela, 28 kwietnia 2019

"Pani profesor, czy była już lista?"

Niedawno temu nasz Instytut, przy współpracy z Ambasadą Hiszpanii, zorganizował II Czytanie Don Kichota Cervantesa, dołączając do kilkudziesięciu krajów, które w ten sposób chcą uczcić wielkiego pisarza, znakomite dzieło i Dzień Książki. Ta tradycja ma już przeszło 20 lat i jest nie tylko ciekawym pomysłem, ale i świetną zabawą; u nas takie czytanie odbywa się drugi raz, uczestnicy mają do dyspozycji wersję oryginalną i dwa polskie przekłady. Każdy czyta po kilka minut. Zjawiają się dostojni goście ze świata nauki, kultury, dyplomacji i polityki, a także uczniowie i studenci. O Don Kichocie słyszał każdy - nie każdy zaś wie, że jest to naprawdę wybitna powieść, którą można interpretować na wielu poziomach, a na niektórych z tych poziomów można się także nieźle ubawić.

Jest tylko jeden szkopuł. Część naszych studentów z wielką radością zgłosiła się do czytania dobrowolnie, dla innych zaś uczestnictwo w wydarzeniu - czy to czynne, czy bierne - było niejako przymusowe. Mieli przyjść "po opieką" osób prowadzących w tych godzinach zajęcia; obecność na Czytaniu miała te zajęcia "zaliczać"; a nadto - ponieważ impreza była wielogodzinna - studentów, którzy w tym czasie mieli mieć wykłady i  ćwiczenia z profesorami, którzy już siedzieli w auli, należało tam "zaprosić". Co więcej, ponieważ w niektórych przedziałach czasowych brakło chętnych do czytania, trzeba było zachęcić studentów do zgłoszenia się, a jeśli się nie zgłoszą - wyznaczyć ich losowo!

Miałam wtedy prowadzić sześć godzin zajęć. Jasne było, że poinformowani o wydarzeniu studenci z pierwszej grupy nie będą na mnie czekać pod salą, żebym mogła "przyprowadzić" ich na miejsce imprezy. Wszyscy poproszeni o zgłoszenie się do lektury, całkowicie mnie zignorowali. Odpisała tylko jedna osoba, starsza wiekiem niż większość studentów, przepraszając, bo wystąpienia publiczne bardzo ją stresują. Pozostali - sto kilkadziesiąt osób - po prostu olali sprawę, mówiąc kolokwialnie. I - uwaga - wcale im się nie dziwię. Na ich miejscu też bym mnie olała. Nawet nie wiem, ilu z tych studentów w końcu przyszło. Programowo nie sprawdzałam im obecności.

Jak można ludzi przymuszać do brania udziału w takich wydarzeniach? Dorosłych ludzi, którzy mają swoje zainteresowania i preferencje, swoją godność i nie są małymi dziećmi, które spędza się na szkolny apel, bo nie mogą o sobie decydować? To samo dzieje się w przypadku organizowanych przez różne osoby gościnnych wykładów specjalistów czy konferencji naukowych. Nakłania się wykładowców, by przyprowadzali swoich studentów i koniecznie puszczali listę. I owszem, studenci przychodzą, i głównie interesują się nerwowo, czy była już ta nieszczęsna lista!

Oczywiście, że wykłady i konferencje są niezwykle cenne i pouczające. Oczywiście, że spotkania ze specjalistami z dziedzin, których dotyczą studia, są wręcz bezcenne. Oczywiście, że kontynuowanie tradycji międzynarodowego czytania Cervantesa to coś nietuzinkowego. Ale jeśli musimy uciekać się do przymusu, aby zapewnić pełną widownię organizatorom danego wydarzenia, a studentom na siłę pokazać, co jest dla nich dobre, to świadczy to o naszej słabości. O naszej nieumiejętności zachęcenia ich do uczestnictwa z własnej woli, o naszej niepewności, czy w ogóle będą zainteresowani. Żeby zaszczepić w kimś entuzjazm, trzeba umieć nim promieniować - i zarażać.

Trochę przypomina to casus "lektur obowiązkowych" w szkole czy na studiach. Nieważne, czy tych lektur jest mało, czy dużo; jeśli są "obowiązkowe" - już sam ten fakt zniechęca wiele osób nawet do najciekawszych książek. Co roku robię eksperyment. Wykładając historię Hiszpanii, w pewnym momencie wykorzystuję określony wątek do opowiedzenia studentom o dwóch wspaniałych książkach, które w niezrównany sposób ukazują ówczesną rzeczywistość, o której właśnie opowiadam. Studenci są na I roku, a ja doskonale wiem, że będą musieli przeczytać te książki na zajęciach z literatury na dalszych latach - ale tego im nie mówię. Po prostu, w odpowiednim kontekście, opowiadam o pasjonujących dziełach z epoki. Efekt jest taki, że niejedna osoba słuchająca wykładu podchodzi potem do biurka, by dopytać mnie o szczegóły i zdobyć te lektury. Dlaczego? - Bo czuje się zachęcona, a nie przymuszona.

Przedwczoraj odbyła się jednodniowa konferencja, którą współorganizowałam. Dotyczyła Wyspy Wielkanocnej, Oceanii i Pacyfiku. Miała miejsce na rubieżach Warszawy, w miejscu, gdzie dość trudno jest dojechać. Zaczynała się rano, i to w dzień powszedni. Wstęp na nią był wolny. Nie była bardzo szeroko reklamowana, ale studenci o niej wiedzieli. Kilkoro z nich przyszło. Po prostu po to, żeby posłuchać. Nikt ich do tego nie zmuszał. Niczego im to nie zaliczało, nie było listy obecności - jedynie lista gości i prelegentów. Można? - Można...

czwartek, 18 kwietnia 2019

À propos strajku nauczycieli

Trwa strajk nauczycieli. Nie będę rozwodzić się nad tym tematem - popieram i już. Znam wielu nauczycieli, mam ich w rodzinie i wśród przyjaciół; znam ich sytuację, sama też się czuję nauczycielem, choć akademickim, a to jednak jest trochę co innego.

W internecie trwa wielka kampania odnośnie strajku - niektórzy odsądzają nauczycieli od czci i wiary, uznają za nierobów, i to zakłamanych, inni z kolei próbują zdemitologizować obraz pracy nauczyciela i uświadomić szerszemu społeczeństwu pewne mało znane fakty.

Chciałabym odnieść się - z punktu widzenia akademika - do dwóch wątków: do pewnego postulatu, który (w różnych formach i wydaniach) przewija się przez media społecznościowe, oraz do ciekawej i sugestywnej infografiki.

Zacznijmy od postulatu. W celu uzmysłowienia osobom niebędącym nauczycielami pewnych mrocznych stron tego zawodu, pojawiają się kontrowersyjne, nieco przerysowane apele, by zrównać prawa i przywileje nauczycieli do takiego poziomu, jaki znany jest z korporacji.

Padają postulaty, aby tydzień pracy nauczyciela - czy to przy tablicy, czy w sensie innych zajęć okołoszkolnych - wynosił 40 godzin i nic ponad to. By całe wyposażenie dostarczał pracodawca - w tym służbowy telefon, samochód, laptop czy strój, a także drukarkę z tonerem i skaner. By nauczyciel miał osobiste, wyciszone stanowisko pracy - oczywiście w szkole. By pracownie były zgodne z wymogami BHP i też w pełni wyposażone.

Takich pomysłów jest więcej, jedne są mniej, inne bardziej realne bądź absurdalne. Pojawiają się głosy i sprzeciwu, i poparcia: że w korpo jest tak, jest inaczej albo jest owak; że to jest prawdą, a tamto nie - nieistotne. Chciałabym opowiedzieć jednak o tej sytuacji z mojego punktu widzenia.

Nasz Instytut mieści się w części zabytkowego budynku wynajmowanego od innej instytucji. Przez wiele lat mieliśmy bardzo mało sal wykładowych, kiepsko dostosowanych do potrzeb akademickich. Teraz mamy ich nieco więcej, ale dzielimy je np. z biblioteką. Wiele sal musimy wynajmować w innych gmachach. W największej auli, którą dzielimy z innymi wydziałami, mieszkają szczury. Któregoś razu przez kilka tygodni zgłaszałam, że korzystanie z wyrwanego gniazdka w innej sali grozi porażeniem.

Każdy z instytutowych zakładów ma swoją pracownię - "ciasną, ale własną". Przynosimy kubki, czajniki, herbatę, cukier. W pracowniach są szafki na dokumentację - u nas już się przelewa. W każdym z tych swoistych gabinetów jest też komputer. U nas przez wiele miesięcy brakowało myszy - zgłaszanie nic nie dawało. Toneru w drukarce też bez przerwy brakuje. No tak, możemy przecież drukować i kopiować egzaminy na koszt Instytutu, w działającym na parterze punkcie xero - zapisując się w zeszycie. Tylko czasem trudno się tam dopchać.

Swego czasu któraś z oceniających nas komisji odjęła nam punkty za warunki lokalowe. Nasze władze wywalczyły, by tego nie uwzględniano, bo warunki nie są naszą winą. Według pierwotnych, optymistycznych założeń, nowy budynek dla naszego wydziału miał być gotowy w 2008 roku (sic!); kilka lat temu oddano pierwszą jego część. My akurat się do niej nie przeprowadziliśmy. Kiedy zacznie się budowa drugiej części gmachu - wciąż nie wiadomo.

Dopiero od kilku miesięcy mamy komputery w każdej sali. Co za luksus! Pojawiło się też więcej rzutników - zamocowanych na stałe lub do wypożyczenia na dane zajęcia. Zwykle było tych rzutników za mało. Instytutowych laptopów też. Słyszeliśmy kąśliwe uwagi, że po co nam to wszystko, że kiedyś w ogóle nie było rzutników i było dobrze, a teraz "nagle" każdy musi używać. Cóż, skoro rozwój technologii pozwala lepiej i wydajniej prowadzić zajęcia - czemu z tego nie korzystać? W torbach z rzutnikami bez przerwy brakowało jakiegoś kabla, bo prowadzący zajęcia nie patrzyli, gdzie wkładają okablowanie od laptopów, a gdzie od rzutników. Czasami biegało się w tę i we w tę, by zaleczyć te braki - tracąc czas zajęć. Niektóre rzutniki nie współpracowały z niektórymi komputerami. Do tego jeszcze odwieczne kłopoty z połączeniem internetowym.

Przez całe lata nosiłam na uczelnię własnego laptopa, własne kable, głośniczki, a w szafce zamykałam na klucz własny rzutnik. Tak: narażałam i eksploatowałam prywatny sprzęt, żeby prowadzić zajęcia na wysokim poziomie. Nie mam też oczywiście służbowego telefonu. Na moją prywatną komórkę mogą dzwonić zarówno pracownicy uczelni, jak i studenci. No tak, wiem: mogę przecież nie podawać numeru... Albo nabyć sobie drugi telefon z przeznaczeniem do pracy!

Nadal noszę tablet. Jest mi bardzo potrzebny, ponieważ źle widzę - i notatki do wykładu czy z lektur najwygodniej mi jest mieć właśnie na tablecie. Ale mój stary duży tablet wysłużył się i został mi tylko mały - stanowczo za mały. Ostatnio śmiałam się do studentów, że niestety nie mogę utrzymywać z nimi kontaktu wzrokowego, który jest tak pożądany podczas zajęć - gdyż muszę zmienić okulary do dali na te do czytania, żeby widzieć własne notatki!

W tym roku otrzymaliśmy dotację projakościową - można było dokupić więcej sprzętu. Pracownikom obiecano służbowe laptopy. Po niemal 17 latach pracy na UW przyznano mi służbowego laptopa, z którego cieszę się jak dziecko. Oczywiście ktoś może powiedzieć, że mogłabym kupić służbowy sprzęt za fundusze z corocznej indywidualnej dotacji na badania naukowe. Ale tak mógłby powiedzieć tylko ktoś, kto nie zna wysokości tejże dotacji.

Stroju służbowego nie chcę ;) Wolę własne ubrania. A o pracy "po godzinach" pisałam już nieraz, nie ma co się powtarzać.

Teraz infografika. Pochodzi z facebookowego portalu pewnej nauczycielki - autorki są wymienione u góry obrazka:


Wiele z tych aspektów pracy nauczyciela, które są "pod wodą", jest bardzo zbieżnych z moją pracą jako wykładowcy akademickiego. Grupy ćwiczeniowe studentów też bywają "przeludnione" - wtedy wystarczy, że kilka osób się nudzi i zaczyna rozmawiać, a całe skupienie - moje i reszty grupy - bierze w łeb. A skoro nawet rozmowa półgłosem czy szept tak bardzo przeszkadza, gdy np. skupiam się na sensownym wygłoszeniu wykładu w szóstej godzinie pracy - to możecie sobie wyobrazić, jak wytrąca z równowagi harmider na przerwach.

Wprawdzie raczej nie ma telefonów od rodziców, ale studenci potrafią być bardzo roszczeniowi (zwłaszcza wtedy, gdy to oni czegoś nie dopełnili) - i nieraz boją się ich nawet władze uczelni, co uważam za absurd.

Lekceważące traktowanie także się zdarza. Choćby w postaci siedzenia na zajęciach z nosem w komórce (nie zawsze są tam notatki czy zadana lektura) albo zrzynania treści z internetu i kłamania w żywe oczy, że pracę napisało się samemu. Nie są to częste przypadki, ale boleśnie zapadają w serce. Na tym tle szczególnie drogie mi są wspomnienia tych momentów, kiedy moi właśni studenci dają mi do zrozumienia, że uważają mnie za człowieka :)

Czasem mam tak krótkie lub rzadkie przerwy między zajęciami (między niektórymi w grafiku nie ma przerw), że faktycznie muszę wybierać - czy biec do toalety, czy szukać czegoś szybkiego na ząb, czy jednak skoczyć po coś do picia. Niekiedy muszę się wtedy przemieścić między budynkami albo ktoś ze studentów potrzebuje ze mną porozmawiać - to są oczywiście sprawy priorytetowe. Z tych powodów paradoksalnie lubię mieć czasem okienko w zajęciach - bo mogę chwilę odpocząć lub spokojnie iść na obiad, nie narażając się na napady hipoglikemii, do których mam tendencję, gdy jestem zmęczona. Nie, nie mamy służbowej kuchni. Jest w tym nowym budynku, tym, gdzie do którego nasz Instytut się nie przeprowadził; gdy to zobaczyłam, aż we mnie coś pisnęło.

Narzekam? Tylko w pewnym sensie. Po prostu pokazuję, jak to jest. I powtórzę nie wiem po raz który: tak, uwielbiam swoją pracę, ale nie zmienia to faktu, że czasem jestem nią bardzo, bardzo zmęczona i zestresowana. Toteż doskonale wyobrażam sobie, jak zmęczeni, zestresowani i sfrustrowani są nauczyciele niższych szczebli edukacji, którzy mają pod swoją opieką dzieci i młodzież.