sobota, 8 czerwca 2019

"Znaleźliśmy, skopiowaliśmy, ukradliśmy"

Plagiat. Wykroczenie tak powszechne, tak banalne i... tak u nas lekceważone. Zamiast kojarzyć je z krzywdą i hańbą, kojarzy się je ze sprytem, umiejętnością "oszukania systemu", cwanym pójściem na łatwiznę, bo przecież nauczycielowi i tak nie zależy, wykładowca i tak nie zauważy, uczelnia i tak nie wyciągnie konsekwencji. Nikogo nie obchodzi, nikt nie przeczyta, ściągało się i spisywało od zawsze, komu to szkodzi?

Zastanawiam się, gdzie szukać źródeł tego obrzydliwego zjawiska. I myślę, że już na wczesnych etapach edukacji, kiedy ani szkoła, ani rodzice nie traktują może oszustwa poważnie, patrzą z pobłażaniem. Nie uczą uczciwości, nie wpajają uczciwości, nie wychowują do uczciwości z należytym przekonaniem, poczuciem misji wręcz, jasno pokazując, co jest dobre, a co złe - najlepiej na własnym przykładzie.

I jest jeszcze jedno źródło. Ogrom materiału do nauki na różnych etapach, wygórowane ambicje, nieumiejętność rozplanowania pracy - a potem panika, że się nie zdąży zredagować wypracowania, nauczyć się do egzaminu, napisać dysertacji. Albo może nawet się zdąży, ale np. do studenta dociera nagle, że porwał się z motyką na słońce, nie umie poradzić sobie z tematem - a wstyd przyznać się promotorowi i poprosić o pomoc. Więc się orze jak może. Albo komuś w ogóle na studiach nie zależy, wybrał je na łapu capu, chce tylko mieć "papier", jakże zdewaluowany!

...I jeszcze jedno źródło: Internet. Ów wspaniały i cholerny Internet, gdzie znaleźć można "wszystko" - i tak łatwo jest się tym "wszystkim" zachłysnąć, że niektórzy biorą garściami, copy - paste, o proszę, już moje! Albo ten przeklęty Google Tłumacz, który na nieszczęście moje - akademika, autora, tłumacza - i milionów innych twórców stał się jakiś czas temu lepszy, naprawdę dobry. I tak ładnie można mu wrzucać całe fragmenty czyichś prac w obcym języku, a potem rezultat wklejać jako tekst własny, no bo jak to nie można? - Przecież mówiono mi, że można!, jak przeczytałam niedawno w mailu od pewnej studentki, która w ten sposób przekładała do swojej pracy dyplomowej fragmenty książki doskonale mi znanej...

Jeden mój student w zeszłym roku był na stypendium wyjazdowym. Jak to często w takich przypadkach bywa,  nie odzywał się praktycznie przez cały rok akademicki i nie wypełniał żadnych wymogów na zaliczenie seminarium, a już szczególnie tych związanych z przysyłaniem kolejnych fragmentów pracy do określonych, wyznaczonych zawczasu dat. Następnie napisał do mnie w ostatniej chwili ostatniego dnia, gdy jeszcze przyjmowałam prace, przysyłając niecałą rozprawę i prosząc o dwa tygodnie więcej czasu. Już pomijam bezczelność... Praca nie miała w ogóle przypisów, a bibliografia liczyła zaledwie kilka pozycji, choć temat był szeroki i bardzo współczesny, tak więc źródeł i opracowań nie brakowało. Po kilku miesiącach student oddał poprawioną pracę - ale tym razem to ja przez długi czas nie miałam kiedy się do niej zabrać. Student był zaskoczony, zaniepokojony, nalegał. Cóż, nie on jeden spóźnił się z pracą, a w trakcie roku akademickiego rozmaitych spraw jest mnóstwo...

Zaczęłam czytać jego pracę teraz. I bardzo szybko natrafiłam na cały duży fragment żywcem przeklejony z zupełnie innej pracy - opublikowanej, oczywiście, w Internecie - z dorobionymi dla niepoznaki przypisami... W takich momentach po prostu przestaję czytać i odrzucam rozprawę. Tym razem dodatkowo zgłosiłam rzecz do dyrekcji.

To jest kradzież.
To jest kradzież.
To jest kradzież!

Czy ludzie  naprawdę tego nie rozumieją? "Leżało, to se wziąłem"?

...Jest rok bodaj 1999. Kończę pierwsze studia, jestem już praktykującym, choć początkującym tłumaczem. Moja nauczycielka języka angielskiego z liceum, równiacha, jestem z nią na ty, zleca mi płatną pracę: mam przełożyć pewne fragmenty książki o papieżu. Jestem dumna i blada, nauczycielka obiecuje mi kontakty, dzięki którym będę miała więcej takiej pracy, będę mogła się rozwijać. Niedługo przedtem wyszłam ze szpitala, jestem słaba jak mucha, ale pracuję zawzięcie. Co prawda długo nie nadchodzi zapłata, ale co tam, przecież to moja wspaniała nauczycielka, poczekam.

Kilka miesięcy później widzę w księgarni atrakcyjną książkę o papieżu. Przeglądam... Trafiam na ustępy, które brzmią dziwnie znajomo. Uginają się pode mną nogi: Kilkadziesiąt stron tej książki to mój własny przekład, podpisany nazwiskiem mojej nauczycielki i jeszcze drugiej osoby. Stoję w tej księgarni i płaczę rzewnymi łzami; ja, dorosła baba, mażę się jak dziecko. Gdy po powrocie do domu telefonuję do niej, szlochając, najpierw słyszę, że chyba w głowie mi się przewróciło, skoro sądziłam, że to pójdzie pod moim nazwiskiem. Nie dociera do niej, że ukradła moją własną pracę, podczas gdy ja jej ślepo zaufałam.

Od wielu lat robię zdjęcia. Nie jestem profesjonalnym fotografem, ale moje fotografie nieraz były już publikowane i wystawiane. Jestem do nich bardzo przywiązana. Są częścią mnie - moich wspomnień, podróży, trudów, sposobu widzenia świata. Dlatego tak strasznie drażni mnie i boli, gdy w mediach społecznościowych ludzie bezrefleksyjnie przeklejają cudze zdjęcia bez podania autorstwa: "to z neta!".

Czy my, ludzkość en bloc, nauczymy się kiedykolwiek szanować cudzą własność, cudzą pracę, cudzą myśl? Czy zawsze już będziemy leniwi i szczwani?

Moich studentów zawsze uczę - grzecznie, dobrotliwie, ironicznie czasem - co to jest plagiat i jak go unikać. Rozumiem, że niektórzy naprawdę popełniają go niechcący, z niewiedzy, braku doświadczenia czy umiejętności. Ale to łatwo odróżnić od plagiatu celowego - zwłaszcza po latach doświadczeń. Czasem nie potrzeba do tego żadnych programów antyplagiatowych. I uczulam studentów, że mam na tym punkcie prawdziwą obsesję. A jednak niektórzy próbują mnie przechytrzyć. Nie chodzi już nawet o to, że bardzo nie lubię, gdy robi się ze mnie idiotkę. Co znacznie ważniejsze, nie obchodzi ich, że kogoś skrzywdzą, a sobie zszargają opinię. I nie zdają sobie sprawy, że tracę zaufanie zarówno do nich - jak i potencjalnie do ich koleżanek i kolegów.

A ja tak lubię ludziom ufać...!