sobota, 16 marca 2019

Mity i wierzenia na temat akademików

Byłam ostatnio na pewnej konferencji. Takiej cyklicznej, na którą mój mąż jeździł od lat, a ja pojawiłam się po raz trzeci (nie w jednym ciągu), a po raz pierwszy z referatem.

Jeden z organizatorów podszedł do mojego małżonka ze słowami: - Czekaj, zapnę marynarkę, jak się z tobą witam... - A do mnie, wyciągając rękę: - Cześć!

Hm. Na "ty" nie jesteśmy. Nie jestem też studentką, co łatwo było wykoncypować choćby z mojego zgłoszenia, że nie wspomnę o niejednym siwym paśmie włosów. Człowiek ten nie widział mnie od trzech lat, i raczej nie pamiętał.

Dalej było jeszcze lepiej. Pod koniec konferencji jeden z uczestników - kolejny obcy mężczyzna, nieznany mi z imienia czy nazwiska - zwrócił się do mnie, mówiąc na pożegnanie: - Inteligentna dziewczyna, powodzenia!

Zaniemówiłam. A przecież mogłam mu powiedzieć, że niegłupi chopok z niego, i jeszcze równiacha na dodatek! Na szczęście w międzyczasie zebrałam trochę poważnych i konstruktywnych słów uznania za moje wystąpienie. Bo już gotowa bym była pomyśleć, że całe to towarzystwo wyznaje wyświechtany, ordynarny pogląd, że kobieta naukowiec jest jak świnka morska, która ani nie jest świnką, ani morską.

Jak to się dzieje, że w niektórych środowiskach nadal pokutuje taki obrzydliwy protekcjonalizm? Przez siedemnaście lat pracy na uniwersytecie miałam niewiele okazji spotykać się z nim osobiście, a tu bach, raz za razem.

Na dobitkę inny z referentów w pewnym momencie obrad oznajmił, że najwyższą formą naukowca jest fizyk teoretyk, a najniższą pozycję zajmują nauki społeczne. Tu też mnie febra trzęsie, bo jakże często humanistom daje się odczuć, że są darmozjadami, że to, co robią, to nie jest uprawianie prawdziwej nauki, że nauka musi być twarda, ścisła i mieć bezpośrednie przełożenie na gospodarkę, muszą być wdrożenia i aplikacje, styk akademii i biznesu, działanie ręka w rękę z "interesariuszami zewnętrznymi"... Tak, ja też pracuję w dziedzinach humanistycznych, choć mam wielką słabość do biologii i okolic. Ale przez wiele lat miałam poczucie, że skoro lubię swoją pracę, to coś jest nie tak, bo czasem jest dla mnie wręcz zabawą, a nie harówą. Ale z intelektualnych i radosnych uniesień łatwo może mnie wybić świadomość, że szkoły wyższe i pracujący w nich wykładowcy coraz bardziej traktowani są jak sprzedawcy pewnej oferty, którzy muszą zabiegać o kapryśnego klienta, a nie jak szafarze wiedzy, z trudem zdobywanej i rozwijanej.

A skoro już o mitach mowa... To chyba najbardziej lubię ten, w myśl którego my, wykładowcy, mamy cztery miesiące wakacji. No koń by się uśmiał, i to chyba baranim głosem. Jeśli ktoś organizuje egzaminy, które potem trzeba oczywiście sprawdzić; jeśli ktoś prowadzi seminaria i jest opiekunem prac dyplomowych; jeśli ktoś zasiada np. w komisji przeprowadzającej rozmowy z kandydatami na studia doktoranckie, albo kieruje rekrutacją... To te "wakacje" wyglądają jednak nieco inaczej. Przypominam również, że sesja egzaminacyjna trwa do lipca, a we wrześniu jest jeszcze sesja poprawkowa. Studenci zresztą często myślą, że jesteśmy dla nich 24/7/365, bez względu na terminy, jakie im narzucamy, by coś zaliczyli lub oddali pracę pisemną.

Ponadto zaś - przynajmniej w teorii - pracownik, który nie jest na urlopie, powinien być dostępny. Powinien zatem odbywać dyżury lub być gotowym do zasiadania w różnych komisjach. A przysługuje mu rocznie 36 dni urlopu - więc nijak nie są to cztery miesiące od czerwca do października. Szczególnie, że jesteśmy nieraz namawiani, by brać urlop nawet dni z zasady wolne dla nas od pracy, w okolicach świąt.

Naturalnie nie chodzi mi o to, by się żalić czy skarżyć. Byłabym hipokrytką, gdybym nie dostrzegała oczywistych korzyści z pracy na uczelni: dajmy na to, nie obowiązuje mnie czterdziestogodzinny tydzień pracy w znaczeniu siedzenia w biurze od ósmej do szesnastej. Przy dobrych wiatrach mogę tak dostosować grafik, by kilka dni w tygodniu mieć wolnych... - Zaraz zaraz, wolnych? A przygotowywanie się do zajęć? Sprawdzanie prac i testów? Zestawianie obecności i aktywności studentów? Pomaganie licencjatom, magistrantom, doktorantom? Dodam jeszcze do tego wszystkiego umilające cały rok wymogi sporządzania rozmaitych raportów, wypełniania kwestionariuszy, przygotowywania i aktualizowania sylabusów i uczęszczania na zebrania różnej maści. Oraz sytuacje wyjątkowe, jak na przykład spinanie się całej kadry przy okazji wizyt komisji parametryzacyjnych czy akredytacyjnych.

I to wszystko w sytuacji, gdy na przykład jest się - jak ja - pracownikiem dydaktyczno-naukowym, czyli należy prowadzić badania naukowe, a nie "tylko" uczyć studentów. Należy rozwijać się, zbierać materiały, publikować teksty wysokiej jakości, jeździć na konferencje, a najlepiej jeszcze zdobywać granty. Pytanie brzmi: a kiedy? Cóż; zasadniczo w tak zwanym "wolnym czasie", szczególnie zaś w owe osławione wakacje czy inne ferie... A odpoczynek to najwyraźniej przeżytek!