piątek, 20 grudnia 2019

Za co nie lubię Poczty Polskiej

Lwią część książek potrzebnych mężowi i mi do pracy naukowej - właściwie nieomal wszystkie - zamawiamy za granicą. Czasem nie tylko z tak "domyślnych" lokalizacji jak Zjednoczone Królestwo czy Stany Zjednoczone, ale np. z Australii, Chile, a nawet bywa, że z Indii. Czasem nie możemy przebierać w ofertach jak w ulęgałkach - jeśli jakaś rzadka książka pojawi się w sprzedaży, bierzemy w ciemno.

Kilka lat temu - gdy jeszcze byłam sama, a w dodatku uziemiona w domu po ciężkich operacjach ortopedycznych i wdzięczna za nieocenioną pomoc rodziny i przyjaciół - zdarzyło się, że w ciągu jednego roku zginęło mi na poczcie pięć czy sześć paczek zagranicznych, a któraś wróciła do adresata z adnotacją, że nie zrealizowałam awizo, którego nikt w życiu nie widział na oczy. Straciłam mnóstwo pieniędzy i nerwów, niektórych zakupów już nie udało się powtórzyć - w tym bardzo cennej dla mnie książki wspomnieniowej, napisanej przez chilijskiego lekarza, który w latach 50. XX wieku pracował na Wyspie Wielkanocnej. Po tej bolesnej nauczce zaczęłam zamawiać książki z dostawą na uniwersytet. Przesyłki dochodziły bez problemu i odetchnęłam z ulgą.

We wrześniu tego roku książka chilijskiego lekarza "wypłynęła" na nowo - po siedmiu latach. Do tej pory bez kłopotu znajdowałam jej angielskie tłumaczenie, ale chciałam oczywiście oryginał. Moja radość była wielka. Pomyślałam, że skoro muszę kupić tę publikację w Chile, sprawdzę, czy wystawiająca ją księgarnia nie ma jeszcze jakichś ciekawych książek o Wyspie Wielkanocnej, żeby jakoś lepiej wykorzystać wysyłkę z tak dalekich stron. Miała - a jakże! Istne perełki, rzeczy cenne i ciekawe. Zamknęłam oczy i zamówiłam jedenaście pozycji, za które trzeba było słono zapłacić.

Paczka wyszła z dużym opóźnieniem, gdyż w Chile trwają zamieszki społeczno-polityczne. Przesłałam księgarzom jak najlepsze życzenia, by sytuacja uległa uspokojeniu. Ponieważ przesyłkę można było śledzić zarówno na stronie internetowej poczty chilijskiej, jak i polskiej, co jakiś czas sprawdzałam jej status. Jestem w tym roku na urlopie naukowym, ale zapowiedziałam sekretarce, żeby absolutnie nie dźwigała paczki z kancelarii do instytutu, tylko dała mi znać, gdy przybędzie, to sobie po nią przyjadę. Równolegle dzwoniłam co jakiś czas do kancelarii, pytając, czy nic dla mnie nie ma, zwłaszcza, że elektroniczny status paczki od dłuższego czasu trwał na "wysłana do kraju przeznaczenia" i sądziłam, że nic dalej o niej nie napiszą.

Wczoraj coś mnie tknęło, weszłam na stronę Poczty Polskiej i jeszcze raz podałam numer przesyłki. "Wystawiono awizo - 4 grudnia. Paczka do odbioru w placówce. Wystawiono powtórne awizo - 12 grudnia. Paczka do odbioru w placówce". Był 19 grudnia i zjeżył mi się włos. Zadzwoniłam do kancelarii - żadne awizo nie przyszło. "Aa, to pewnie już dziś to odesłali!" - zawołała urzędniczka. Do sekretariatu dodzwonić się nie mogłam. Stwierdziłam, że muszę w te pędy jechać na Pocztę Główną, choć coś mówiło mi, że to już musztarda po obiedzie, choćby dlatego, że nie zdążę przed dwunastą w południe, porą, która wydawała mi się złowieszczo magiczna.

Z domu wypadłam na skraju histerii; mąż nie wiedział, jak mnie pocieszać. Wizja paczki odesłanej do ogarniętego niepokojem Chile, zagubionej, straconej, w ostateczności wysyłanej do mnie ponownie za kolejną kwotę ciężką do przełknięcia, odbierała mi resztki opanowania. Po drodze dodzwoniłam się do sekretariatu - tam też żadne awizo nie nadeszło, za to w mojej skrytce czekała na mnie kolejna książka.

Na poczcie odczekałam swoje w blisko trzydziestoosobowym ogonku. Do okienka podeszłam z drżeniem, pokazując numer paczki i dowód osobisty - ale miła urzędniczka uspokoiła mnie, że paczka jest, upewniła, że odbieram ją dosłownie w ostatniej chwili i zdziwiła się, że przesyłka nie trafiła do kancelarii uniwersytetu, skoro z adresem wszystko było w porządku. Już nawet nie miałam siły na kąśliwości, zwłaszcza, że kobieta nie była niczemu winna. Po drodze do domu zahaczyłam jeszcze o mój instytut, by odebrać kolejną cenną książkę, której udało się dotrzeć cało.

Nieszczęsna chilijska paczka ważyła niespełna cztery kilo. Nie był to jakiś dramatycznie wielki i ciężki wór ani nieporęczne pudło. Zmieściłam ją w malutkim plecaku. Tymczasem komuś nie chciało się zabrać jej wraz z innymi przesyłkami i odstawić na miejsce. Ba; nie chciało się nawet uczciwie dostarczyć cholernego awizo, które nic nie waży. Gdybym przez przypadek nie zajrzała na stronę poczty, nie zobaczyłabym moich drogocennych książek na oczy, a jeśli nawet, to nieprędko.

I znowu straciłam zaufanie do instytucji, która powinna być bez skazy. W jaki sposób mogę więc bezpiecznie sprowadzać książki?...

sobota, 8 czerwca 2019

"Znaleźliśmy, skopiowaliśmy, ukradliśmy"

Plagiat. Wykroczenie tak powszechne, tak banalne i... tak u nas lekceważone. Zamiast kojarzyć je z krzywdą i hańbą, kojarzy się je ze sprytem, umiejętnością "oszukania systemu", cwanym pójściem na łatwiznę, bo przecież nauczycielowi i tak nie zależy, wykładowca i tak nie zauważy, uczelnia i tak nie wyciągnie konsekwencji. Nikogo nie obchodzi, nikt nie przeczyta, ściągało się i spisywało od zawsze, komu to szkodzi?

Zastanawiam się, gdzie szukać źródeł tego obrzydliwego zjawiska. I myślę, że już na wczesnych etapach edukacji, kiedy ani szkoła, ani rodzice nie traktują może oszustwa poważnie, patrzą z pobłażaniem. Nie uczą uczciwości, nie wpajają uczciwości, nie wychowują do uczciwości z należytym przekonaniem, poczuciem misji wręcz, jasno pokazując, co jest dobre, a co złe - najlepiej na własnym przykładzie.

I jest jeszcze jedno źródło. Ogrom materiału do nauki na różnych etapach, wygórowane ambicje, nieumiejętność rozplanowania pracy - a potem panika, że się nie zdąży zredagować wypracowania, nauczyć się do egzaminu, napisać dysertacji. Albo może nawet się zdąży, ale np. do studenta dociera nagle, że porwał się z motyką na słońce, nie umie poradzić sobie z tematem - a wstyd przyznać się promotorowi i poprosić o pomoc. Więc się orze jak może. Albo komuś w ogóle na studiach nie zależy, wybrał je na łapu capu, chce tylko mieć "papier", jakże zdewaluowany!

...I jeszcze jedno źródło: Internet. Ów wspaniały i cholerny Internet, gdzie znaleźć można "wszystko" - i tak łatwo jest się tym "wszystkim" zachłysnąć, że niektórzy biorą garściami, copy - paste, o proszę, już moje! Albo ten przeklęty Google Tłumacz, który na nieszczęście moje - akademika, autora, tłumacza - i milionów innych twórców stał się jakiś czas temu lepszy, naprawdę dobry. I tak ładnie można mu wrzucać całe fragmenty czyichś prac w obcym języku, a potem rezultat wklejać jako tekst własny, no bo jak to nie można? - Przecież mówiono mi, że można!, jak przeczytałam niedawno w mailu od pewnej studentki, która w ten sposób przekładała do swojej pracy dyplomowej fragmenty książki doskonale mi znanej...

Jeden mój student w zeszłym roku był na stypendium wyjazdowym. Jak to często w takich przypadkach bywa,  nie odzywał się praktycznie przez cały rok akademicki i nie wypełniał żadnych wymogów na zaliczenie seminarium, a już szczególnie tych związanych z przysyłaniem kolejnych fragmentów pracy do określonych, wyznaczonych zawczasu dat. Następnie napisał do mnie w ostatniej chwili ostatniego dnia, gdy jeszcze przyjmowałam prace, przysyłając niecałą rozprawę i prosząc o dwa tygodnie więcej czasu. Już pomijam bezczelność... Praca nie miała w ogóle przypisów, a bibliografia liczyła zaledwie kilka pozycji, choć temat był szeroki i bardzo współczesny, tak więc źródeł i opracowań nie brakowało. Po kilku miesiącach student oddał poprawioną pracę - ale tym razem to ja przez długi czas nie miałam kiedy się do niej zabrać. Student był zaskoczony, zaniepokojony, nalegał. Cóż, nie on jeden spóźnił się z pracą, a w trakcie roku akademickiego rozmaitych spraw jest mnóstwo...

Zaczęłam czytać jego pracę teraz. I bardzo szybko natrafiłam na cały duży fragment żywcem przeklejony z zupełnie innej pracy - opublikowanej, oczywiście, w Internecie - z dorobionymi dla niepoznaki przypisami... W takich momentach po prostu przestaję czytać i odrzucam rozprawę. Tym razem dodatkowo zgłosiłam rzecz do dyrekcji.

To jest kradzież.
To jest kradzież.
To jest kradzież!

Czy ludzie  naprawdę tego nie rozumieją? "Leżało, to se wziąłem"?

...Jest rok bodaj 1999. Kończę pierwsze studia, jestem już praktykującym, choć początkującym tłumaczem. Moja nauczycielka języka angielskiego z liceum, równiacha, jestem z nią na ty, zleca mi płatną pracę: mam przełożyć pewne fragmenty książki o papieżu. Jestem dumna i blada, nauczycielka obiecuje mi kontakty, dzięki którym będę miała więcej takiej pracy, będę mogła się rozwijać. Niedługo przedtem wyszłam ze szpitala, jestem słaba jak mucha, ale pracuję zawzięcie. Co prawda długo nie nadchodzi zapłata, ale co tam, przecież to moja wspaniała nauczycielka, poczekam.

Kilka miesięcy później widzę w księgarni atrakcyjną książkę o papieżu. Przeglądam... Trafiam na ustępy, które brzmią dziwnie znajomo. Uginają się pode mną nogi: Kilkadziesiąt stron tej książki to mój własny przekład, podpisany nazwiskiem mojej nauczycielki i jeszcze drugiej osoby. Stoję w tej księgarni i płaczę rzewnymi łzami; ja, dorosła baba, mażę się jak dziecko. Gdy po powrocie do domu telefonuję do niej, szlochając, najpierw słyszę, że chyba w głowie mi się przewróciło, skoro sądziłam, że to pójdzie pod moim nazwiskiem. Nie dociera do niej, że ukradła moją własną pracę, podczas gdy ja jej ślepo zaufałam.

Od wielu lat robię zdjęcia. Nie jestem profesjonalnym fotografem, ale moje fotografie nieraz były już publikowane i wystawiane. Jestem do nich bardzo przywiązana. Są częścią mnie - moich wspomnień, podróży, trudów, sposobu widzenia świata. Dlatego tak strasznie drażni mnie i boli, gdy w mediach społecznościowych ludzie bezrefleksyjnie przeklejają cudze zdjęcia bez podania autorstwa: "to z neta!".

Czy my, ludzkość en bloc, nauczymy się kiedykolwiek szanować cudzą własność, cudzą pracę, cudzą myśl? Czy zawsze już będziemy leniwi i szczwani?

Moich studentów zawsze uczę - grzecznie, dobrotliwie, ironicznie czasem - co to jest plagiat i jak go unikać. Rozumiem, że niektórzy naprawdę popełniają go niechcący, z niewiedzy, braku doświadczenia czy umiejętności. Ale to łatwo odróżnić od plagiatu celowego - zwłaszcza po latach doświadczeń. Czasem nie potrzeba do tego żadnych programów antyplagiatowych. I uczulam studentów, że mam na tym punkcie prawdziwą obsesję. A jednak niektórzy próbują mnie przechytrzyć. Nie chodzi już nawet o to, że bardzo nie lubię, gdy robi się ze mnie idiotkę. Co znacznie ważniejsze, nie obchodzi ich, że kogoś skrzywdzą, a sobie zszargają opinię. I nie zdają sobie sprawy, że tracę zaufanie zarówno do nich - jak i potencjalnie do ich koleżanek i kolegów.

A ja tak lubię ludziom ufać...!

piątek, 24 maja 2019

Akademicka służba zdrowia, do której trzeba mieć zdrowie

Tuż przed świętami wielkanocnymi, gdy akurat nie było mnie już w pracy i miałam wrócić dopiero po przerwie świątecznej, dowiedziałam się, że mam pilnie zrobić badania okresowe. Bo jak nie, to rektor obiecał zwalniać niesubordynowanych pracowników! Lekko zdziwiona, odbierając skierowania już po Wielkanocy, spytałam, czemu tak na ostatnią chwilę. - A, bo dziekanat też nam o tym powiedział w ostatniej chwili.

Cóż, super; jak zwykle komunikacja na uniwersytecie gra i buczy. Podreptałam do przychodni i umówiłam się na dość odległy termin, bo miła pani w rejestracji postanowiła wyznaczyć mi jeden dzień na wszystkie badania, żebym nie musiała latać w tę i we w tę.

Badania miały obejmować wizytę u pielęgniarki, u okulisty, u laryngologa oraz u lekarza orzecznika.

Pielęgniarka spytała mnie między innymi, czy moja waga i wzrost się trzymają. Nie, do jasnej Anielki, w kwiecie wieku po prostu rosnę jak najęta... Nie zmierzyła mi ani ciśnienia, ani tętna, tylko wydrukowała ze sztancy to, co zmierzyli lat temu bodaj dwanaście, albo może przy jakichś poprzednich badaniach - nie pomnę.

Okulistka:
- ...Czyli prawie oko niedowidzi?
- Nie, jest zupełnie ślepe.
- Proszę przejść do gabinetu... Proszę popatrzeć tutaj, na tablicę, nie nie, w okularach, nie nie, prawym okiem!
- Proszę pani, na to oko nie widzę, to jest proteza!
- ...Aha. Dobrze. [...] Teraz proszę tu do aparatu. Zobaczę sobie, czy wszystko w porządku.
I gdzie mi świeci? No, oczywiście w prawe oko!
Poczułam się nieco jak w podstawówce w czasach PRLu, gdy nie miałam jeszcze eleganckiej protezy, a higienistka sadystka periodycznie upokarzała mnie przy całej klasie, każąc czytać tablice optyczne za pomocą czegoś, co nawet dla skrajnego idioty wyglądało jak totalnie niedziałająca gałka oczna. - "Nie widzisz? Ale naprawdę nie widzisz? I tego też nie?" - Pastwiła się tak kilkakrotnie, póki moja matka nie poszła do szkoły i nie zrobiła karczemnej awantury.

Okulistka uniwersytecka była jednak milsza. Spytała nawet, czy nie potrzebuję zaświadczenia na dofinansowanie okularów.
- Nie, dziękuję pani bardzo - odpowiedziałam uprzejmie. - Jesienią wymieniałam wszystkie trzy pary okularów i otrzymałam dofinansowanie.
Dobra kobieto, myślę przy tym sobie, noszę okulary tak specjalistyczne, że większość firm optycznych nie chce dla mnie robić szkieł, a są tak kosztowne, że chyba powinnam uważać za szczęście, że widzę tylko na jedno oko, bo dawno bym zbankrutowała... I to ciągle używając tych samych oprawek, by zaoszczędzić. Te trzy stówy od uniwersytetu nie starczyłyby na nic, więc musiałam składać specjalny wniosek do Biura Spraw Socjalnych...

Potem nadeszła kolej na laryngologa - i zaczęła się kołomyja. Okazało się, że kilku panów jest porządnie spóźnionych, bo robili badania w innych punktach miasta; poza tym po parę osób zapisanych jest na tę samą godzinę... A gdy ujrzałam panią laryngolog, zaraz odżyły wspomnienia. Pamiętałam ją z roku 2007, gdy robiłam badania przy przyjęciu do pracy. Już wówczas sprawiała wrażenie, że zasługuje na godziwy odpoczynek na emeryturze. A tu niespodzianka, spotykam ją po dwunastu latach!

Weszłam do gabinetu oczywiście z potężnym opóźnieniem.
- Ile lat pracuje pani głosem?
- Od 2007... Ale w sumie już jako doktorantka... Więc od 2002.
- No to ile lat?
- Od 2002!
- Ale pytam, ile lat, a nie od którego roku! To pani ma liczyć, ja nie mam czasu!

...O święci pańscy...!

Badanie słuchu polegało na tym, że miałam zatykać kolejno uszy małym palcem i powtarzać, co pani doktor mówiła szeptem za moimi plecami. Następnie wpisała mi w papiery, że słyszę szept z odległości sześciu metrów, choć pokój miał może ze cztery...

Potem już została tylko orzeczniczka. Kwitłam pod jej gabinetem dobre dwadzieścia minut. Gdy zaś wyszła poprzednia pacjentka, a weszłam ja, na dzień dobry dostałam solidny ochrzan, że "jesteśmy po czasie i ona mnie nie przyjmie, i w ogóle co to jest, i blablablablabla..." - Nie powiem, nieco się wkurzyłam. Zapytałam ją, co ja niby jestem temu winna, skoro jest chaos z godzinami i przyjęciami, i czy ona myśli, że ja sobie siedziałam na zewnątrz budynku i lulki paliłam.

W końcu mnie przyjęła i okazała się nawet miła, chociaż wzdychała między wierszami, jak to dobrze, że za kilka miesięcy stąd odchodzi. Ja też byłam miła, mówiłam jej, że nie dziwię się, że jest sfrustrowana i na koniec życzyłam spokojnego dnia.

Spędziłam w przychodni dwie i pół godziny. Głównie na czekaniu. Aha: i już chyba wiem, czemu tam nie chodzę, gdy mam naprawdę problemy ze zdrowiem.

A gdyby interesowało Was, jak funkcjonuje wykładowca (i naukowiec), który źle widzi, to proponuję następującą scenkę:

Wielka sala wykładowa, zawierająca garstkę studentów, bo kto by tam przejmował się wykładem z historii Hiszpanii. Siedzę na podwyższeniu starożytnej katedry, wyciągam malutki tablet z notatkami i zagajam wesoło:
- Proszę państwa, ja wiem, jak ważny jest kontakt wzrokowy ze słuchaczami, ale niestety padł mi duży tablet, a chcę jednak coś widzieć z tych notatek, więc muszę teraz zmienić okulary do dali na te do czytania!... :)

niedziela, 28 kwietnia 2019

"Pani profesor, czy była już lista?"

Niedawno temu nasz Instytut, przy współpracy z Ambasadą Hiszpanii, zorganizował II Czytanie Don Kichota Cervantesa, dołączając do kilkudziesięciu krajów, które w ten sposób chcą uczcić wielkiego pisarza, znakomite dzieło i Dzień Książki. Ta tradycja ma już przeszło 20 lat i jest nie tylko ciekawym pomysłem, ale i świetną zabawą; u nas takie czytanie odbywa się drugi raz, uczestnicy mają do dyspozycji wersję oryginalną i dwa polskie przekłady. Każdy czyta po kilka minut. Zjawiają się dostojni goście ze świata nauki, kultury, dyplomacji i polityki, a także uczniowie i studenci. O Don Kichocie słyszał każdy - nie każdy zaś wie, że jest to naprawdę wybitna powieść, którą można interpretować na wielu poziomach, a na niektórych z tych poziomów można się także nieźle ubawić.

Jest tylko jeden szkopuł. Część naszych studentów z wielką radością zgłosiła się do czytania dobrowolnie, dla innych zaś uczestnictwo w wydarzeniu - czy to czynne, czy bierne - było niejako przymusowe. Mieli przyjść "po opieką" osób prowadzących w tych godzinach zajęcia; obecność na Czytaniu miała te zajęcia "zaliczać"; a nadto - ponieważ impreza była wielogodzinna - studentów, którzy w tym czasie mieli mieć wykłady i  ćwiczenia z profesorami, którzy już siedzieli w auli, należało tam "zaprosić". Co więcej, ponieważ w niektórych przedziałach czasowych brakło chętnych do czytania, trzeba było zachęcić studentów do zgłoszenia się, a jeśli się nie zgłoszą - wyznaczyć ich losowo!

Miałam wtedy prowadzić sześć godzin zajęć. Jasne było, że poinformowani o wydarzeniu studenci z pierwszej grupy nie będą na mnie czekać pod salą, żebym mogła "przyprowadzić" ich na miejsce imprezy. Wszyscy poproszeni o zgłoszenie się do lektury, całkowicie mnie zignorowali. Odpisała tylko jedna osoba, starsza wiekiem niż większość studentów, przepraszając, bo wystąpienia publiczne bardzo ją stresują. Pozostali - sto kilkadziesiąt osób - po prostu olali sprawę, mówiąc kolokwialnie. I - uwaga - wcale im się nie dziwię. Na ich miejscu też bym mnie olała. Nawet nie wiem, ilu z tych studentów w końcu przyszło. Programowo nie sprawdzałam im obecności.

Jak można ludzi przymuszać do brania udziału w takich wydarzeniach? Dorosłych ludzi, którzy mają swoje zainteresowania i preferencje, swoją godność i nie są małymi dziećmi, które spędza się na szkolny apel, bo nie mogą o sobie decydować? To samo dzieje się w przypadku organizowanych przez różne osoby gościnnych wykładów specjalistów czy konferencji naukowych. Nakłania się wykładowców, by przyprowadzali swoich studentów i koniecznie puszczali listę. I owszem, studenci przychodzą, i głównie interesują się nerwowo, czy była już ta nieszczęsna lista!

Oczywiście, że wykłady i konferencje są niezwykle cenne i pouczające. Oczywiście, że spotkania ze specjalistami z dziedzin, których dotyczą studia, są wręcz bezcenne. Oczywiście, że kontynuowanie tradycji międzynarodowego czytania Cervantesa to coś nietuzinkowego. Ale jeśli musimy uciekać się do przymusu, aby zapewnić pełną widownię organizatorom danego wydarzenia, a studentom na siłę pokazać, co jest dla nich dobre, to świadczy to o naszej słabości. O naszej nieumiejętności zachęcenia ich do uczestnictwa z własnej woli, o naszej niepewności, czy w ogóle będą zainteresowani. Żeby zaszczepić w kimś entuzjazm, trzeba umieć nim promieniować - i zarażać.

Trochę przypomina to casus "lektur obowiązkowych" w szkole czy na studiach. Nieważne, czy tych lektur jest mało, czy dużo; jeśli są "obowiązkowe" - już sam ten fakt zniechęca wiele osób nawet do najciekawszych książek. Co roku robię eksperyment. Wykładając historię Hiszpanii, w pewnym momencie wykorzystuję określony wątek do opowiedzenia studentom o dwóch wspaniałych książkach, które w niezrównany sposób ukazują ówczesną rzeczywistość, o której właśnie opowiadam. Studenci są na I roku, a ja doskonale wiem, że będą musieli przeczytać te książki na zajęciach z literatury na dalszych latach - ale tego im nie mówię. Po prostu, w odpowiednim kontekście, opowiadam o pasjonujących dziełach z epoki. Efekt jest taki, że niejedna osoba słuchająca wykładu podchodzi potem do biurka, by dopytać mnie o szczegóły i zdobyć te lektury. Dlaczego? - Bo czuje się zachęcona, a nie przymuszona.

Przedwczoraj odbyła się jednodniowa konferencja, którą współorganizowałam. Dotyczyła Wyspy Wielkanocnej, Oceanii i Pacyfiku. Miała miejsce na rubieżach Warszawy, w miejscu, gdzie dość trudno jest dojechać. Zaczynała się rano, i to w dzień powszedni. Wstęp na nią był wolny. Nie była bardzo szeroko reklamowana, ale studenci o niej wiedzieli. Kilkoro z nich przyszło. Po prostu po to, żeby posłuchać. Nikt ich do tego nie zmuszał. Niczego im to nie zaliczało, nie było listy obecności - jedynie lista gości i prelegentów. Można? - Można...

czwartek, 18 kwietnia 2019

À propos strajku nauczycieli

Trwa strajk nauczycieli. Nie będę rozwodzić się nad tym tematem - popieram i już. Znam wielu nauczycieli, mam ich w rodzinie i wśród przyjaciół; znam ich sytuację, sama też się czuję nauczycielem, choć akademickim, a to jednak jest trochę co innego.

W internecie trwa wielka kampania odnośnie strajku - niektórzy odsądzają nauczycieli od czci i wiary, uznają za nierobów, i to zakłamanych, inni z kolei próbują zdemitologizować obraz pracy nauczyciela i uświadomić szerszemu społeczeństwu pewne mało znane fakty.

Chciałabym odnieść się - z punktu widzenia akademika - do dwóch wątków: do pewnego postulatu, który (w różnych formach i wydaniach) przewija się przez media społecznościowe, oraz do ciekawej i sugestywnej infografiki.

Zacznijmy od postulatu. W celu uzmysłowienia osobom niebędącym nauczycielami pewnych mrocznych stron tego zawodu, pojawiają się kontrowersyjne, nieco przerysowane apele, by zrównać prawa i przywileje nauczycieli do takiego poziomu, jaki znany jest z korporacji.

Padają postulaty, aby tydzień pracy nauczyciela - czy to przy tablicy, czy w sensie innych zajęć okołoszkolnych - wynosił 40 godzin i nic ponad to. By całe wyposażenie dostarczał pracodawca - w tym służbowy telefon, samochód, laptop czy strój, a także drukarkę z tonerem i skaner. By nauczyciel miał osobiste, wyciszone stanowisko pracy - oczywiście w szkole. By pracownie były zgodne z wymogami BHP i też w pełni wyposażone.

Takich pomysłów jest więcej, jedne są mniej, inne bardziej realne bądź absurdalne. Pojawiają się głosy i sprzeciwu, i poparcia: że w korpo jest tak, jest inaczej albo jest owak; że to jest prawdą, a tamto nie - nieistotne. Chciałabym opowiedzieć jednak o tej sytuacji z mojego punktu widzenia.

Nasz Instytut mieści się w części zabytkowego budynku wynajmowanego od innej instytucji. Przez wiele lat mieliśmy bardzo mało sal wykładowych, kiepsko dostosowanych do potrzeb akademickich. Teraz mamy ich nieco więcej, ale dzielimy je np. z biblioteką. Wiele sal musimy wynajmować w innych gmachach. W największej auli, którą dzielimy z innymi wydziałami, mieszkają szczury. Któregoś razu przez kilka tygodni zgłaszałam, że korzystanie z wyrwanego gniazdka w innej sali grozi porażeniem.

Każdy z instytutowych zakładów ma swoją pracownię - "ciasną, ale własną". Przynosimy kubki, czajniki, herbatę, cukier. W pracowniach są szafki na dokumentację - u nas już się przelewa. W każdym z tych swoistych gabinetów jest też komputer. U nas przez wiele miesięcy brakowało myszy - zgłaszanie nic nie dawało. Toneru w drukarce też bez przerwy brakuje. No tak, możemy przecież drukować i kopiować egzaminy na koszt Instytutu, w działającym na parterze punkcie xero - zapisując się w zeszycie. Tylko czasem trudno się tam dopchać.

Swego czasu któraś z oceniających nas komisji odjęła nam punkty za warunki lokalowe. Nasze władze wywalczyły, by tego nie uwzględniano, bo warunki nie są naszą winą. Według pierwotnych, optymistycznych założeń, nowy budynek dla naszego wydziału miał być gotowy w 2008 roku (sic!); kilka lat temu oddano pierwszą jego część. My akurat się do niej nie przeprowadziliśmy. Kiedy zacznie się budowa drugiej części gmachu - wciąż nie wiadomo.

Dopiero od kilku miesięcy mamy komputery w każdej sali. Co za luksus! Pojawiło się też więcej rzutników - zamocowanych na stałe lub do wypożyczenia na dane zajęcia. Zwykle było tych rzutników za mało. Instytutowych laptopów też. Słyszeliśmy kąśliwe uwagi, że po co nam to wszystko, że kiedyś w ogóle nie było rzutników i było dobrze, a teraz "nagle" każdy musi używać. Cóż, skoro rozwój technologii pozwala lepiej i wydajniej prowadzić zajęcia - czemu z tego nie korzystać? W torbach z rzutnikami bez przerwy brakowało jakiegoś kabla, bo prowadzący zajęcia nie patrzyli, gdzie wkładają okablowanie od laptopów, a gdzie od rzutników. Czasami biegało się w tę i we w tę, by zaleczyć te braki - tracąc czas zajęć. Niektóre rzutniki nie współpracowały z niektórymi komputerami. Do tego jeszcze odwieczne kłopoty z połączeniem internetowym.

Przez całe lata nosiłam na uczelnię własnego laptopa, własne kable, głośniczki, a w szafce zamykałam na klucz własny rzutnik. Tak: narażałam i eksploatowałam prywatny sprzęt, żeby prowadzić zajęcia na wysokim poziomie. Nie mam też oczywiście służbowego telefonu. Na moją prywatną komórkę mogą dzwonić zarówno pracownicy uczelni, jak i studenci. No tak, wiem: mogę przecież nie podawać numeru... Albo nabyć sobie drugi telefon z przeznaczeniem do pracy!

Nadal noszę tablet. Jest mi bardzo potrzebny, ponieważ źle widzę - i notatki do wykładu czy z lektur najwygodniej mi jest mieć właśnie na tablecie. Ale mój stary duży tablet wysłużył się i został mi tylko mały - stanowczo za mały. Ostatnio śmiałam się do studentów, że niestety nie mogę utrzymywać z nimi kontaktu wzrokowego, który jest tak pożądany podczas zajęć - gdyż muszę zmienić okulary do dali na te do czytania, żeby widzieć własne notatki!

W tym roku otrzymaliśmy dotację projakościową - można było dokupić więcej sprzętu. Pracownikom obiecano służbowe laptopy. Po niemal 17 latach pracy na UW przyznano mi służbowego laptopa, z którego cieszę się jak dziecko. Oczywiście ktoś może powiedzieć, że mogłabym kupić służbowy sprzęt za fundusze z corocznej indywidualnej dotacji na badania naukowe. Ale tak mógłby powiedzieć tylko ktoś, kto nie zna wysokości tejże dotacji.

Stroju służbowego nie chcę ;) Wolę własne ubrania. A o pracy "po godzinach" pisałam już nieraz, nie ma co się powtarzać.

Teraz infografika. Pochodzi z facebookowego portalu pewnej nauczycielki - autorki są wymienione u góry obrazka:


Wiele z tych aspektów pracy nauczyciela, które są "pod wodą", jest bardzo zbieżnych z moją pracą jako wykładowcy akademickiego. Grupy ćwiczeniowe studentów też bywają "przeludnione" - wtedy wystarczy, że kilka osób się nudzi i zaczyna rozmawiać, a całe skupienie - moje i reszty grupy - bierze w łeb. A skoro nawet rozmowa półgłosem czy szept tak bardzo przeszkadza, gdy np. skupiam się na sensownym wygłoszeniu wykładu w szóstej godzinie pracy - to możecie sobie wyobrazić, jak wytrąca z równowagi harmider na przerwach.

Wprawdzie raczej nie ma telefonów od rodziców, ale studenci potrafią być bardzo roszczeniowi (zwłaszcza wtedy, gdy to oni czegoś nie dopełnili) - i nieraz boją się ich nawet władze uczelni, co uważam za absurd.

Lekceważące traktowanie także się zdarza. Choćby w postaci siedzenia na zajęciach z nosem w komórce (nie zawsze są tam notatki czy zadana lektura) albo zrzynania treści z internetu i kłamania w żywe oczy, że pracę napisało się samemu. Nie są to częste przypadki, ale boleśnie zapadają w serce. Na tym tle szczególnie drogie mi są wspomnienia tych momentów, kiedy moi właśni studenci dają mi do zrozumienia, że uważają mnie za człowieka :)

Czasem mam tak krótkie lub rzadkie przerwy między zajęciami (między niektórymi w grafiku nie ma przerw), że faktycznie muszę wybierać - czy biec do toalety, czy szukać czegoś szybkiego na ząb, czy jednak skoczyć po coś do picia. Niekiedy muszę się wtedy przemieścić między budynkami albo ktoś ze studentów potrzebuje ze mną porozmawiać - to są oczywiście sprawy priorytetowe. Z tych powodów paradoksalnie lubię mieć czasem okienko w zajęciach - bo mogę chwilę odpocząć lub spokojnie iść na obiad, nie narażając się na napady hipoglikemii, do których mam tendencję, gdy jestem zmęczona. Nie, nie mamy służbowej kuchni. Jest w tym nowym budynku, tym, gdzie do którego nasz Instytut się nie przeprowadził; gdy to zobaczyłam, aż we mnie coś pisnęło.

Narzekam? Tylko w pewnym sensie. Po prostu pokazuję, jak to jest. I powtórzę nie wiem po raz który: tak, uwielbiam swoją pracę, ale nie zmienia to faktu, że czasem jestem nią bardzo, bardzo zmęczona i zestresowana. Toteż doskonale wyobrażam sobie, jak zmęczeni, zestresowani i sfrustrowani są nauczyciele niższych szczebli edukacji, którzy mają pod swoją opieką dzieci i młodzież.

sobota, 16 marca 2019

Mity i wierzenia na temat akademików

Byłam ostatnio na pewnej konferencji. Takiej cyklicznej, na którą mój mąż jeździł od lat, a ja pojawiłam się po raz trzeci (nie w jednym ciągu), a po raz pierwszy z referatem.

Jeden z organizatorów podszedł do mojego małżonka ze słowami: - Czekaj, zapnę marynarkę, jak się z tobą witam... - A do mnie, wyciągając rękę: - Cześć!

Hm. Na "ty" nie jesteśmy. Nie jestem też studentką, co łatwo było wykoncypować choćby z mojego zgłoszenia, że nie wspomnę o niejednym siwym paśmie włosów. Człowiek ten nie widział mnie od trzech lat, i raczej nie pamiętał.

Dalej było jeszcze lepiej. Pod koniec konferencji jeden z uczestników - kolejny obcy mężczyzna, nieznany mi z imienia czy nazwiska - zwrócił się do mnie, mówiąc na pożegnanie: - Inteligentna dziewczyna, powodzenia!

Zaniemówiłam. A przecież mogłam mu powiedzieć, że niegłupi chopok z niego, i jeszcze równiacha na dodatek! Na szczęście w międzyczasie zebrałam trochę poważnych i konstruktywnych słów uznania za moje wystąpienie. Bo już gotowa bym była pomyśleć, że całe to towarzystwo wyznaje wyświechtany, ordynarny pogląd, że kobieta naukowiec jest jak świnka morska, która ani nie jest świnką, ani morską.

Jak to się dzieje, że w niektórych środowiskach nadal pokutuje taki obrzydliwy protekcjonalizm? Przez siedemnaście lat pracy na uniwersytecie miałam niewiele okazji spotykać się z nim osobiście, a tu bach, raz za razem.

Na dobitkę inny z referentów w pewnym momencie obrad oznajmił, że najwyższą formą naukowca jest fizyk teoretyk, a najniższą pozycję zajmują nauki społeczne. Tu też mnie febra trzęsie, bo jakże często humanistom daje się odczuć, że są darmozjadami, że to, co robią, to nie jest uprawianie prawdziwej nauki, że nauka musi być twarda, ścisła i mieć bezpośrednie przełożenie na gospodarkę, muszą być wdrożenia i aplikacje, styk akademii i biznesu, działanie ręka w rękę z "interesariuszami zewnętrznymi"... Tak, ja też pracuję w dziedzinach humanistycznych, choć mam wielką słabość do biologii i okolic. Ale przez wiele lat miałam poczucie, że skoro lubię swoją pracę, to coś jest nie tak, bo czasem jest dla mnie wręcz zabawą, a nie harówą. Ale z intelektualnych i radosnych uniesień łatwo może mnie wybić świadomość, że szkoły wyższe i pracujący w nich wykładowcy coraz bardziej traktowani są jak sprzedawcy pewnej oferty, którzy muszą zabiegać o kapryśnego klienta, a nie jak szafarze wiedzy, z trudem zdobywanej i rozwijanej.

A skoro już o mitach mowa... To chyba najbardziej lubię ten, w myśl którego my, wykładowcy, mamy cztery miesiące wakacji. No koń by się uśmiał, i to chyba baranim głosem. Jeśli ktoś organizuje egzaminy, które potem trzeba oczywiście sprawdzić; jeśli ktoś prowadzi seminaria i jest opiekunem prac dyplomowych; jeśli ktoś zasiada np. w komisji przeprowadzającej rozmowy z kandydatami na studia doktoranckie, albo kieruje rekrutacją... To te "wakacje" wyglądają jednak nieco inaczej. Przypominam również, że sesja egzaminacyjna trwa do lipca, a we wrześniu jest jeszcze sesja poprawkowa. Studenci zresztą często myślą, że jesteśmy dla nich 24/7/365, bez względu na terminy, jakie im narzucamy, by coś zaliczyli lub oddali pracę pisemną.

Ponadto zaś - przynajmniej w teorii - pracownik, który nie jest na urlopie, powinien być dostępny. Powinien zatem odbywać dyżury lub być gotowym do zasiadania w różnych komisjach. A przysługuje mu rocznie 36 dni urlopu - więc nijak nie są to cztery miesiące od czerwca do października. Szczególnie, że jesteśmy nieraz namawiani, by brać urlop nawet dni z zasady wolne dla nas od pracy, w okolicach świąt.

Naturalnie nie chodzi mi o to, by się żalić czy skarżyć. Byłabym hipokrytką, gdybym nie dostrzegała oczywistych korzyści z pracy na uczelni: dajmy na to, nie obowiązuje mnie czterdziestogodzinny tydzień pracy w znaczeniu siedzenia w biurze od ósmej do szesnastej. Przy dobrych wiatrach mogę tak dostosować grafik, by kilka dni w tygodniu mieć wolnych... - Zaraz zaraz, wolnych? A przygotowywanie się do zajęć? Sprawdzanie prac i testów? Zestawianie obecności i aktywności studentów? Pomaganie licencjatom, magistrantom, doktorantom? Dodam jeszcze do tego wszystkiego umilające cały rok wymogi sporządzania rozmaitych raportów, wypełniania kwestionariuszy, przygotowywania i aktualizowania sylabusów i uczęszczania na zebrania różnej maści. Oraz sytuacje wyjątkowe, jak na przykład spinanie się całej kadry przy okazji wizyt komisji parametryzacyjnych czy akredytacyjnych.

I to wszystko w sytuacji, gdy na przykład jest się - jak ja - pracownikiem dydaktyczno-naukowym, czyli należy prowadzić badania naukowe, a nie "tylko" uczyć studentów. Należy rozwijać się, zbierać materiały, publikować teksty wysokiej jakości, jeździć na konferencje, a najlepiej jeszcze zdobywać granty. Pytanie brzmi: a kiedy? Cóż; zasadniczo w tak zwanym "wolnym czasie", szczególnie zaś w owe osławione wakacje czy inne ferie... A odpoczynek to najwyraźniej przeżytek!

sobota, 23 lutego 2019

Gdzie się podziewa tamten entuzjazm?

- Bardzo panią przepraszamy za zamieszanie, przyszło więcej osób, niż się zapisało... Ale wpuścimy wszystkich!

W drzwiach tłum. Uczniowie wchodzą pojedynczo, wskakują na ustawione pod ścianą ławki i po nich wędrują w głąb sali, by znaleźć sobie wolne miejsce. Jestem w warszawskim Liceum Dwujęzycznym im. Mikołaja Kopernika, w którym młodzież co roku organizuje tak zwane Kopernikalia: tydzień wykładów, warsztatów, spotkań z - jak to sami mówią - ciekawymi ludźmi.

Zostałam zaproszona już drugi rok z rzędu. Odnalazła mnie swego czasu moja bardzo dawna studentka, która teraz uczy w tej szkole. Pamiętając, że specjalizuję się w historii Hiszpanii, spytała, czy nie opowiedziałabym o dążeniach separatystycznych Katalonii - to był temat akurat bardzo na czasie. Zrazu byłam dość niechętna: Katalonia interesuje mnie raczej pobocznie, nie wiedziałam też, jak przyjmą mnie nastolatkowie. Czy rzeczywiście będą zainteresowani, czy znajdę z nimi wspólny język. Ale zgodziłam się przyjść, choć mocno nie miałam ochoty.

Jakże źle oceniłam sytuację! Spotkanie było wspaniałe. Uczniowie, doskonale zorganizowani, ustawili kolegę na czatach; ten przejął mnie u wejścia do szkoły i przeprowadził przez jej labiryntowe korytarze (liceum mieści się w zabytkowym gmachu), zabawiając dowcipną rozmową na poły po polsku, na poły po hiszpańsku. W sali przygotowana była woda i słodki poczęstunek. Po wysłuchanym z zaciekawieniem wykładzie - i pytaniach z pełnej sali! - dostałam w podarunku list z podziękowaniami i kubek z emblematem szkoły.

W tym roku było podobnie - ale zaproponowałam inny temat, znacznie bliższy mojemu naukowemu sercu: Wyspa Wielkanocna. Frekwencja na moim wystąpieniu chyba pobiła rekord. Po wykładzie otoczył mnie wianuszek uczniów, którzy nie chcieli mnie wypuścić, póki nie opowiem im jeszcze więcej. Wiele osób dziękowało mi z zachwytem, podkreślając, jakie cenne są dla nich informacje, które im przekazałam. Przymiotnik "cenne" odbijał się coraz to nowym echem od ścian szkoły. Dziewczyny zaproponowały, żebym poczęstowała się ciastem w szkolnej kafejce: "Wprawdzie zbieramy na dom dziecka, ale możemy załatwić, żeby pani dostała za darmo!". Oczywiście wpłaciłam skromny datek za kawałek jednego z ciast, które nosiły adekwatne do okazji i zabawne nazwy: "Kosmiczny Pył", "Kosmiczne Resztki"... - i kontynuowałam rozmowę z jedną z najbardziej zaciekawionych uczennic. Młodzież dziękowała mi - a ja im, że są tak bardzo zainteresowani czymś, o czym ja tak bardzo chcę uczyć. Przy okazji poznałam panią dyrektor szkoły, młodą osobę, która wyjawiła mi, że Kopernikalia organizowane są przez uczniów, a nie nauczycieli. Chapeau bas! Na odchodnym usłyszałam, jak młodzi ludzie informowali swoją panią dyrektor, że już zdecydowali, na co pójdą pieniądze ze sprzedaży ciast, i że chcą zabrać dzieciaki z domu dziecka na wycieczkę.

Takie chwile sprawiają, że wspominam moją własną, wspaniałą szkołę średnią - I Społeczne Liceum Ogólnokształcące, popularnie zwane "Bednarską" - i nabieram nostalgicznej ochoty, by zacząć uczyć w takiej właśnie szkole.

Ale istnieje również druga strona medalu, ta ciemniejsza. Z mojej codziennej perspektywy obserwuję z rosnącą frustracją, jak po kilku latach ten młodzieńczy entuzjazm, to zaangażowanie, ta - jak powiedzieliby Hiszpanie - ilusión, czyli radość, ekscytacja, pragnienie, oczekiwanie, zapał... - i ta energia gdzieś się rozwiewają. Gdzieś giną. U studentów obserwuję je już bardzo rzadko.

Uczę na uniwersytecie od siedemnastu lat. To dużo czy mało? Wystarczająco, by zaobserwować zmieniającą się niekorzystnie rzeczywistość. I wystarczająco, by trochę się zmęczyć i nieco rozczarować. Bardzo lubię swoją pracę, ale traktuję ją szalenie poważnie - i siebie w niej także - a to powoduje, że momentami spala mnie żal i frustracja. Na przykład z tego powodu, że kolejne roczniki studentów są coraz bardziej obojętne na studiowanie, coraz luźniej związane z tematyką, którą im oferujemy. I - poniekąd - coraz mniej dojrzałe...

Zaczął się nowy semestr. Miał ruszyć przedmiot, który dedykuję studentom najwyższego stopnia, czyli doktorantom: "Europejczycy w wyprawach do Nowego Świata". Zdaję sobie sprawę, że temat jest niszowy i nigdy nie budził zbyt wielkiego odzewu, szczególnie w sytuacji, gdy dla studentów często podstawowym kryterium wyboru zajęć fakultatywnych jest godzina, o której się one odbywają. Zapisało się pięć osób; cztery widniały na liście już od dawna, jedna - z II roku prawa - bardzo chciała dołączyć.

Na pierwsze zajęcia przyszła tylko ona. Wieczorem napisałam niezwykle uprzejmy mail do pozostałej czwórki, z pytaniem, czy nadal są zainteresowani uczestnictwem (w domyśle: bo jeśli nie, to grupę będzie trzeba rozwiązać). Odpowiedziała mi jedna osoba. W sposób bardzo znamienny. Oznajmiła mianowicie, że zapisała się na mój przedmiot "przypadkiem", gdyż jest na erasmusie i "myślała, że musi sobie podpiąć jakiś przedmiot". Odpisałam jej - nie bez złośliwości - że ja nie prowadzę "jakiegoś" przedmiotu, tylko bardzo konkretny, i żeby następnym razem była rozważniejsza przy doborze zajęć, na jakie się zapisuje.

Jednym z aspektów bardzo złożonego problemu, jaki dostrzegam w dziedzinie szeroko pojętej nauki i edukacji, jest fakt, że wielu studentów w ogóle nie widzi w nas, wykładowcach, takiego samego człowieka jak oni. Przychodzą ze szkolnym przyzwyczajeniem, że nauczyciel czy profesor to przeciwnik z drugiej strony barykady, ktoś, kto ma ich zgnębić, kogo trzeba przechytrzyć albo olać. Nie rozumieją, że jesteśmy dla nich; jesteśmy i pracujemy po to by ich nauczyć - i to czegoś, co teoretycznie wybrali sobie sami!

Ale czy rzeczywiście? Odkąd zniesiono obowiązek egzaminowania kandydatów na studia, zgłaszają się do nas osoby, które wnoszą wpisowe nawet na dwadzieścia kilka kierunków. Czyli - kompletnie nie wiedzą, co chcą w życiu robić. I sprawiają zatrważające wrażenie, że jest im wszystko jedno.

Nieraz zastanawiam się, co jest przyczyną tego stanu rzeczy. Ale nie ma jednej przyczyny. Problem zaczyna się już na poziomie szkoły podstawowej: źle opłacani, przemęczeni, wypaleni i zobojętniali nauczyciele, którzy nieraz wykonują swój zawód z przymusu, a nie z poczucia misji. Ten sam robal toczy wielu uczących na wyższych poziomach edukacji. Nadto, nie każde liceum jest przysłowiowymi Kopernikiem czy Bednarską. Reformy szkolnictwa nieraz bardziej szkodzą niż pomagają. Więc uczniowie en masse nie lubią się uczyć. I nieraz nie potrafią. Nie są też zachęcani do kreatywnego myślenia. Czasem nikt nie zada sobie trudu, by odnaleźć w nich i wzmacniać ich prawdziwe talenty i pasje - takie, które rokują nadzieje na produktywne, szczęśliwe życie. Bywa, że uczniowie i studenci nie są traktowani poważnie, więc odpowiadają tym samym. W zamian za to społeczeństwo szybko wpaja im postawę roszczeniową i przymus: musisz skończyć szkołę (to jasne), musisz być we wszystkim dobry, musisz mieć zylion zajęć dodatkowych, musisz iść na studia, musisz zrobić dyplom, musisz mieć świetnie płatną pracę. Najlepiej od razu. Musisz być lepszy, sprytniejszy, szybszy od innych. Musisz, musisz, musisz. A życie pod przymusem traci blask. Z ręką na sercu: kto przeczytał wszystkie lektury szkolne, które musiał przeczytać? Tak, ja też nie!!

Jedynie drasnęłam powierzchnię problemu, brudnopisowo nakreśliłam jego zręby. Ale myślę o nim tak długo i intensywnie, że na pewno nieraz jeszcze do niego na tych łamach powrócę.

PS Oczywiście nie mówię tu o postawie wszystkich uczniów / studentów / doktorantów; wielu jest zupełnie innych, zaangażowanych i pełnych szacunku - ale tego typu rozważania muszą zakładać pewien stopień ogólności.